sobota, 25 maja 2019

Runo - ile to warte?

Do poniższego wpisu sprowokowały mnie dwa facebookowe wątki (czy w ogóle istnieją jeszcze wątki niefacebookowe?)  Ostatni dotyczył zakupu runa po 50 zł / kilogram - zakupione runo okazało się mieszaniną podfilcowań i zanieczyszczeń roślinnych. Wcześniejszy - poszukiwania runa, bynajmniej nie do ocieplenia domu, tylko do rękodzieła, w cenie... no właśnie, nie wiem, jakiej, bo 3 zł / kg było wedle potencjalnego nabywcy ceną oburzająco wysoką. Nie ukrywam, pierwszy wątek już mnie zagotował... po drugim pokrywka na gotującym kotle  jeszcze podskoczyła, więc nie ręczę, że tekst będzie obiektywny.

Ile warte jest runo? Tak, jak przy każdym towarze, można odpowiedzieć na dwa sposoby. Pierwszy - tyle, ile klient jest skłonny zapłacić. Drugi - tyle, aby sprzedawcy się opłaciło sprzedawać.

Kłopot w tym, że w Polsce oba te sposoby leżą. Runo u hodowców też leży - poza rejonami z tradycją lokalnego przerobu jest praktycznie niesprzedawalne. Jeśli trafi się możliwość sprzedaży w skupie, to w absurdalnej cenie około 3 zł / kg (dlaczego absurdalnej, o tym pogadamy przy kwestii opłacalności), ale zwykle i tego nie ma - runo jest odpadem, generującym koszty, bo ostrzyc owce trzeba dla ich dobrostanu. Z drugiej strony mamy rynek prządek i filcowniczek... wróć, nie mamy żadnego rynku. Tak naprawdę jesteśmy zbyt małą grupą, by wyznaczać jakikolwiek standard. To inni wyznaczają nam standardy, przynajmniej na razie.  (Na razie... niepoprawna optymistka!) I tymi innymi nie są hodowcy, tylko producenci i sprzedawcy czesanek. Te mają ceny dość ujednolicone, wiadomo, czego można się spodziewać. Poltopsowe czesanki, czyli taki poziom startowy - owca marki owca, co tam akurat w fabryce do zgrzeblarki wpadło - w chwili pisania chodzą w detalu około 70 zł / kg, wełny ciekawszych ras po sto kilkadziesiąt zł (dla przejrzystości podawać będę za kilogram, nawet jeśli kupujemy zwykle po 100 gramów).

No dobrze, skoro nie w Polsce, to może na świecie? Tu rzeczywiście nie ma problemu. Światowy standard cen wełny surowej wyznacza Australia. Zainteresowanym polecam https://www.wool.com/market-intelligence/weekly-price-reports/ - jak widać, mikronaż mocno wpływa na cenę!  Przy 23 mikronach mamy obecnie około 20 dolarów australijskich, czyli lekko ponad 50 zł za kilogram. Zaznaczam, kilogram ustandaryzowanej, jakościowej, australijskiej wełny. Szczególnie gruba będzie znacznie tańsza, cieńsza będzie nieco - nie tak znacznie - droższa.

Dla prządki, zainteresowanej wełnami rasowymi i odmianowymi, kolorami, szczególnymi cechami - ta cena będzie tylko punktem wyjścia. Jak dla mnie rozsądnym.

I tu mamy od razu odpowiedź na kwestię drugą - "tak, aby sprzedawcy opłaciło się sprzedawać". Owszem, nie jesteśmy Australią, poziom kosztów życia i pracy mamy nieco inny - ale nie siedemnastokrotnie! A taka jest różnica średnich cen skupu tam i u nas. Przy czym, jak się rzekło, skup wełny w Polsce jest bytem mocno teoretycznym. A jeśli już istnieje, to nijak nie premiuje wełen lepszych gatunkowo.

Owca, w zależności od rasy, da rocznie od kilograma do pięciu kilogramów wełny (wyższe osiągnięcia są znane, ale to już pojedyncze rekordy u niektórych ras, a piszę tu o realnej produkcji). Za 3 zł / kg nikomu nie opłaci się hodować owiec na wełnę. Mało tego - nie opłaci się dbać przez cały rok o czystość i jakość tej wełny. A nawet niekoniecznie o higienę strzyży (na deskach lub płachcie, nie na ściółce, z sortowaniem i odrzuceniem partii odpadowych, unikanie przystrzyżyn...). W tej cenie dostajemy odpad po zabiegu zootechnicznym zapewniającym dobrostan owiec. Cokolwiek więcej jest tylko dobrą wolą lub przyzwyczajeniem hodowcy. Bierzemy worek albo dwa worki w cenie średniej pizzy, i mamy nadzieję, że coś niecoś się wybierze. Tyle.

A teraz powiem coś niepopularnego - Polska nie jest krajem do hodowli owiec. Dokładniej, nie jest krajem do towarowej produkcji wełny. Dlaczego? Wełna nie musi być produkowana blisko klienta (historycznie, ze względu na trwałość, niską wagę, stosunkowo wysoką wartość, był to jeden z najbardziej "transportowych" surowców). Więc łatwo można ją wytworzyć tam, gdzie jest tania, i przetransportować tam, gdzie jest potrzebna. Nawet dziś ma to znaczenie - transport wełny jest tani w porównaniu z transportem mrożonych półtusz czy nabiału...
Nie bez przyczyny główni hodowcy owiec ras wełnistych to kraje i regiony "na końcu świata", ale za to z sezonem pastwiskowym w okolicach 365 dni. W Polsce sezon pastwiskowy to w najlepszym razie około 180 dni - a w północno-wschodnich rejonach bliżej 130...
Różnica kosztów jest ogromna. Ale nie tylko w tym rzecz - zaprószenie runa sianem powstaje głównie podczas żywienia alkierzowego (czyli w oborze). Wyschnięte, kruszące się źdźbła i liście zadawane od góry w paśniku - kontra elastyczne, żywe znajdujące się poniżej pyska owcy. I dlatego nie możemy na większą skalę konkurować ani ceną, ani jakością.

Ale to, co jest "słabością" dla hodowli wielkotowarowej, może być siłą dla osób poszukujących wełny do przędzenia i filcowania. Wielkie stada są z definicji zuniformizowane - australijski owczy ranczer nie może sobie pozwolić na obecność owiec kolorowych, czy o runie mieszanym - nie chce zanieczyścić wełny i obniżyć jej klasy. Drobny hodowca może wręcz celować w wełnę naturalnie kolorową dla amatorów i rękodzielników.

Musi jednak do tego mieć perspektywę jakiej-takiej opłacalności. Skupowe 3 zł nijak tego nie daje.
Z drugiej strony mamy światowe 50 zł. Ale z ceną wiąże się jakość. Nie uzyskamy w Polsce runa idealnie pozbawionego okruchów siana czy słomy (już w pd-zach. Europie i części Wysp Brytyjskich - owszem!) Ale można zminimalizować ich ilość, dbając o właściwą konstrukcję paśników, nie zadając do nich siana w momencie, gdy pod paśnikiem tłoczą się głodne owce, a okruchy od razu lecą na ich grzbiety.  Można unikać podfilcowań (właściwy termin strzyży, unikanie wilgoci w pomieszczeniach).

Wartość około 50 zł zakłada rasy towarowe rasy wełniste (taki np. corriedale). Wiele ras prymitywnych ma znacznie niższą wydajność strzyżną. A sztuka owcy jest sztuką owcy - nawet jeśli ze względu na mniejsze gabaryty je mniej, to dbać o jej zdrowie i czystość runa trzeba tak samo. Więc nie traktowałabym tej sumy jako sufitu - za dobrze utrzymane runo ciekawej rasy (dla mnie to np. stare rasy prymitywne, ale każdy ma własne faworytki) można dać i więcej. Trzeba pamiętać, że dla niektórych ras ten kilogram-półtora to cała użytkowa wydajność strzyżna - czyli rok dbania o runo owcy!
Celowo nie piszę: o owcę, bo zdrowiu tejże nie szkodzi, że zbierze w swoją okrywę pół kilo okruchów siana. A dla prządki to koniec...

W przemyśle zanieczyszczenia celulozowe (czyli okruchy siana itp.) usuwa się karbonizacją - nie wpływa ona dobrze na wytrzymałość wełny, ale przynajmniej jest opcją. W przerobie domowym czy rękodzielniczym - jeśli ich ilość przekracza pewien "poziom tolerowalny" - dyskwalifikuje runo.

Podsumowując - 50 zł / kilogram jest realistyczną, zbliżoną do światowej, ceną za kilogram runa. Jakościowego, wstępnie sortowanego runa popularnej rasy o użytkowości wełnistej. "Rarytasy" spokojnie mogą kosztować więcej. Ale jest to cena runa o jakości, na którą hodowca pracował cały rok - bez złośliwych obłożeń (rzepy itp.), bez podfilcowań, bez przewężeń głodowych, bez zanieczyszczeń okołostrzyżnych, fekaliów itp. (jak pisałam kiedyś, pewna doza brudu w wełnie jest normalna - ale nie dredy z błota i zaschniętego kału), bez podstrzyżyn albo ze śladową ich ilością. W polskich warunkach praktycznie nieuniknione jest trochę zaprószeń paszowych sianem czy słomą.
Za kilogram takiej wełny moim zdaniem spokojnie można zapłacić kilkadziesiąt złotych. Jest to ilość, która przy przędzeniu czy galanterii filcowej zapewni nam robotę na tydzień. Czyli nasza praca, nawet po minimalnej stawce, i tak będzie 10 x więcej warta, niż surowiec. Robienie jurty to insza inszość ;)

Hodowca, który uważa, że przetrzymawszy przez rok owcę, może za to, co zeszło z jej grzbietu, czymkolwiek by nie było, inkasować kilkadziesiąt zł / kg - popełnia zasadniczy błąd. I błąd popełnia nabywca, który uważa, że skoro w skupie wełna kosztuje 2,90, to w tej cenie może się spodziewać pachnącego, czystego runka. Prawda leży gdzieś pośrodku? Niekoniecznie. Prawda leży tam, gdzie leży - a mamy tu mamy dwie prawdy. Prawdę wysokogatunkowego surowca do rękodzieła (który ma święte prawo kosztować te 10% kosztu robocizny liczonej po minimalnej stawce), i prawdę nieszkodliwego przy odpowiednim zagospodarowaniu poprodukcyjnego odpadu biologicznego. Takie rzeczy zwykle oddaje się za darmo chętnym, którzy podejmą się je zutylizować. A to, czym będzie runo, leży w ręku bezpośrednio producenta - a pośrednio nabywcy. Nie bójmy się dobrze płacić za fajne runo - i nie bójmy się odrzucić badziewia!

piątek, 18 sierpnia 2017

Kupujemy kołowrotek

Chcemy zacząć przygodę z przędzeniem. Ewentualnie już zaczęliśmy gdzieś na warsztatach czy u koleżanki, i bakcyl się zadomowił... Tak czy inaczej, potrzeba nam kołowrotka. Jak wybrać sprzęt dla siebie?

Istnieją dwie drogi, i nie mi rozstrzygać, która z nich lepsza. Jeśli mamy do wydania sumę rzędu pensji - od bardzo cienkiej, po baardzo porządną - możemy po prostu kupić nowy kołowrotek od producenta. I oczywiście ma to swe zalety - nie natniemy się na wadliwy sprzęt (a jeśli przypadkiem trafi się wada produkcyjna, to możemy liczyć na wymianę czy zwrot), możemy być pewni funkcjonalności, i - co nie bez znaczenia - mamy gwarancję, że bez kłopotu dokupimy dodatkowe szpulki, inne przełożenie, i tym podobne gadżety, których z czasem zapotrzebujemy. I jeśli chcemy się zająć przędzeniem na poważnie, jest to naprawdę dobra opcja. A nawet nie tyle opcja, ile punkt dojścia, w którym kiedyś wreszcie się znajdziemy!

Ale jeśli nie mamy tej sumy, nie chcemy jej wyłożyć, nie wiemy, czy przędzenie to nasze powołanie życiowe, czy tylko zabawa na trochę? Pozostają kołowrotki używane. Tylko jak poruszać się wśród nich, by nie wdepnąć w coś, co może być najwyżej ozdobą knajpy w stylu folk? Postaram się podzielić paroma obserwacjami.

Na początek - czego unikać.

1. Atrapa 

Jest to coś, co jako prządka chcesz ominąć możliwie szerokim łukiem - cepeliowska dekoracja w kształcie kołowrotka. Oczywiście nie tylko nasza Cepelia się niemi zajmowała, można znaleźć odpowiedniki i z innych krajów. A raczej one same znajdują nieświadomych nabywców, kusząc dobrym stanem, względną nowością i malowniczo toczonymi beleczkami i gałeczkami.
Ten oto kołowrotek z daleka wygląda pięknie. Widać dobry stan drewna, nie jest zmęczony życiem, na pierwszy rzut oka wszystko ma na swoim miejscu...

Właśnie - na pierwszy rzut oka. Kolejny ujawnia, że to nawet nie kołowrotek, tylko dekoracja kołowrotkopodobna. Coś, co z daleka wyglądało na napęd double drive (podwójny, czyli ten ze sznurkiem w ósemkę, gdzie jedna pętla idzie na szpulę, a druga na kółko napędowe osi) okazuje się... atrapą. Nie ma osobnej szpuli i napędowego kółka, jest jedna całość.
Na tym nie koniec - oś nie kończy się oczkiem, czyli rurką z bocznym wylotem, pozwalającą przepuszczać uprzędzioną nić - w jej miejscu jest lity metalowy pręt. Na tym nic nie uprzędziemy!


Dla porównania - jak to powinno wyglądać... Po lewej stronie widać osobno kółko napędu osi i szpulę (oczywiście mogą istnieć i kołowrotki single drive, z napędem tylko na szpulę) , po prawej widać oczko, przez które przechodzi przędza.

Atrapom, jak by nie były piękne, mówimy zdecydowane NIE! Teoretycznie można starać się je przerobić, ale wysiłek i koszt jest nieproporcjonalny do wartości. A jako że nie były one w ogóle wykonane do tego, by prząść, więc nawet gdyby wymienić w nich niefunkcjonalne elementy - w przypadku okazu powyżej cały zespół szpuli i skrzydełek - i tak nie będą dobrze pracowały. Okażą się niewyważone, nieergonomiczne - szkoda czasu, pieniędzy i życia.

2. Funkcjonalna zabawka

Taką nazwą zwykłam określać coś, co nawet działa, na upartego można na tym ukręcić nić - ale do prawdziwego kołowrotka ma się tak, jak zestaw małego mechanika do prawdziwych narzędzi. Funkcjonalne zabawki mają wszystkie zasadnicze elementy na swoim miejscu, ale są małe, lekkie - przy solidniejszym śmignięciu nogą rzucają się do panicznej ucieczki od ściany do ściany - często również spasowane na słowo (wątpliwego) honoru, przez co niemiłosiernie klekocą, stawiają opór nieproporcjonalny do swej masy, i zużywają się w przyspieszonym tempie. Przy czym granica pomiędzy "funkcjonalną zabawką" a prawdziwym kołowrotkiem nie jest ostra - coś, co jedną prządkę tylko i wyłącznie wkurza, inna może uznać za całkiem przyzwoity mały słodki użytkowy kołowroteczek. Często są bardzo ozdobne, i na zdjęciu mogą prezentować się pięknie, zwłaszcza jeśli nie widać skali. Ewidentnie Niemcy lubują się w nich jako elemencie wystroju wnętrz. A może właśnie przestali się lubować, bo ustrojstwa te trafiają na nasz rynek głównie z drugiej (trzeciej, i piątej) ręki z Niemiec.
To właśnie ten typ. Tu akurat mamy "plotkarkę" czy "kumoszkę", kołowrotek z dwiema szpulami - ale o wiele częściej oczywiście trafimy takie z jedną. Już z daleka widać lekką, filigranową konstrukcję (a przy sprzęcie do pracy nie wróży to dobrze!)

Przy całej tej filigranowości bije po oczach toporne wykonanie roboczych elementów - kółko napędowe osi powinno leżeć w jednej linii z głównym kołem, a tu widać, że jest od niego potężnie odchylone (czerwone linie)  - jeśli spróbujemy na nim prząść, czeka nas wieczna walka z permanentnie spadającym  sznurkiem napędu. Uprzedzam, z tej walki wygranym może wyjść tylko sznurek!

Teoretycznie mamy tu regulację naciągu. Wykręcenie lub wkręcenie śruby powinno poruszać w pionie zespołem szpuli i skrzydełek, zmniejszając lub zwiększając naciąg. Teoretycznie... bo w praktyce śruba jest zbyt krótka, by pozwalała na sensowny zakres regulacji, a i wycięcie nad poprzeczniakiem jest za płytkie, by dawało na to miejsce.


Inny przykład (foto dzięki Ani W.) - zespół szpuli i skrzydełek dość typowy dla "funkcjonalnej zabawki": posiada wszystkie zasadnicze elementy - oś z oczkiem, skrzydełka, ruchomą szpulę, kółko napędu - ale w oczy rzuca się ich wzajemne niedopasowanie: skrzydełka są za krótkie w stosunku do długości szpuli, sama szpula maleńka, kółko napędowe o identycznej średnicy, jak szpula, co nie daje możliwości porządnej regulacji siły, z jaką kołowrotek będzie ciągnął przędzę.


To parę przykładów, postaram się uzupełnić paroma innymi. Co nas powinno zaalarmować? Kołowrotek w podejrzanie dobrym stanie, bez śladów zużycia, mały i lekki, często bardzo ozdobny. I często ozdobiony grzywą lnianej kądzieli, która tak malowniczo wygląda przed kominkiem!

3. Eksponat etnograficzny

Bywa, że kołowrotek ma walor etnograficzny i jednocześnie nadaje się do przędzenia - ale bywa rzadko. Zwykle stare ludowe sprzęty mają za sobą najpierw lata intensywnego używania - a potem dziesięciolecia w odstawce. I dobrze, jeśli były to dziesięciolecia w kącie mieszkania czy na strychu - ale jakoś częściej zdarza się, że była zawilgocona komórka przy oborze. Albo, co najgorsze, raz wilgotna, raz wysychająca. Przy zmiennej wilgotności drewno "pracuje", zmienia swoją objętość i kształt, i wypacza się. Wysychające elementy pękają. Poza tym w stojącym przez dziesięciolecia bez opieki drewnie raj znajdują kołatki, spuszczele i inne przyjemniaczki.

Przesuszone drewno  nie tylko rozeszło się na łączeniu obwodu koła - pęknięta jest też piasta. Można próbować klejenia i wypełniania szczelin - ale przy pracy wypełnienie będzie się wykruszać. Ten kołowrotek po doczyszczeniu może być ładnym eksponatem, ale do ciężkiej pracy już emeryta nie zagonimy!

Spaczone koło, nawet trzymające się w jednym kawałku, to kolejna zmora. I jeśli upieramy się na "starocia", to trudna do uniknięcia - tym trudniejsza, im większe koło (bo takie proporcjonalnie łatwiej się wypacza). Jeśli zauważymy, że koło jest zwichrowane - koniecznie załóżmy sznurek i sprawdźmy, czy nie spada przy kręceniu. Jeśli tak - to już niestety możemy odśpiewać requiem. Jeśli trochę "bije", ale sznurek się trzyma... cóż, zależy od stopnia naszej desperacji...

Tu ucztowały drewnojady - pod lakierowaną powierzchnią ukrywa się drewno przerobione na proszek. Drewnojady zostały wytrute (lub wyleciały), i jako eksponat kołowrotek może służyć jeszcze następnym pokoleniom. Ale jeśli zaczniemy go eksploatować - przy którymś obrocie i przesunięciu nastąpi "puff", bo nawet nie "trach".
Jeśli stoczone są pojedyncze, łatwe do zastąpienia elementy (nóżki, pedał...) - można myśleć o ich dorobieniu. Ale zawsze należy bardzo krytycznie sprawdzić elementy robocze!

Warto też uważać na szare drewno. Nie przyszarzałe od kurzu, nie po prostu brudne - to się doczyści (jeśli jest brudne od oleju lub smaru w pracujących miejscach  - wręcz dobrze wróży). Ale drewno zszarzałe to takie, które wielokrotnie mokło i wysychało - na deszczu, albo w zaparowanej komórce przy oborze. Ani jedno, ani drugie nie wróży dobrze - patrz wyżej.

Ale jeszcze bardziej uważałabym na "ludowe, pięknie odnowione". Takie amatorskie remonty (a dla kołowrotka "amatorem" również stolarz-renowator, jeśli nie ma pojęcia o funkcjonowaniu tej maszyny, lub na jej funkcjonalności mu nie zależy)  kończą się zdarciem wierzchniej warstwy drewna, przez co elementy przestają do siebie pasować, zalakierowaniem na śmierć i posklejaniem z sobą elementów, które powinny być ruchome, zamaskowaniem farbą lub szpachlą pęknięć i dziur po drewnojadach, które ostrzegłyby nas przy kołowrotku nie odnawianym.

Czy to znaczy, że należy wystrzegać się "zabytków"? Zależy, czego oczekujemy. Osobiście mam do nich duży sentyment. Wyławiając na targu czy portalu taki sprzęt - nawet jeśli nie posłuży on już do solidnej pracy - mam poczucie ocalonej pewnej wartości. Którego nijak nie da mi współczesna "funkcjonalna zabawka".







czwartek, 15 grudnia 2016

Biała wełna - tak czy nie?

Ktokolwiek mnie zna (choćby za pośrednictwem internetu), ten wie, że byłam, jestem, i będę fanatyczką wełny naturalnie kolorowej. Tych wszystkich szarości, brązów i zrudziałych czerni. I nie tylko dlatego, że są piękne - również dlatego, że są permanentnie niedoreprezentowane w ruchu rekonstrukcyjnym.
To zresztą kwestia tego, że mamy w nim wciąż nadreprezentację "możnych" wszelkiego rodzaju. Wiadomo, chłopcy chcą być rycerzami, a dziewczynki księżniczkami. Hm...właściwie mnie akurat nie wiadomo, osobiście nigdy nie czułam potrzeby księżniczkowania. I dlatego mój entuzjazm budzi każdy uczciwy plebej.

No więc toczy baba,  pospołu z kilkoma pokrewnymi duszami, tę krucjatę o naturalnie kolorową wełnę. Z jakim rezultatem? Takim, że w końcu w dyskusji zostaje odesłana, aby się douczyła. Bo "białych owiec nie było, najlepsze do reko są wrzosówki".

Otóż nie, nie są. Nic nie jest uniwersalnie "najlepsze do reko". Nawet wrzosówki. Nawet trójniak staropolski tradycyjny.


Pierwotnym kolorem owiec był brąz. Nie jednolity, lecz we wzorze muflona, czyli z ciemniejszą - do czerni - kryzą, oraz przechodzącymi w biel rozjaśnieniami na pysku, podbrzuszu i w dolnej partii nóg. Te rozbielone partie pozostają nieowełnione u większości owiec, z wyjątkiem nielicznych, dość współczesnych ras - czyli wełna, którą pozyskiwano, była ciemna.

Ciemne zabarwienie nadaje włosom występująca w nich melanina (a dokładniej dwie jej odmiany - ciemniejsza eumelanina, i jaśniejsza feomelanina). Zarówno jasnobrązowe lub rude wybarwienie feomelaninowe, jak i zabarwienie eumelaninowe zintensyfikowane do czerni są wtórnymi wobec formy dzikiej. Barwniki te mogą występować w różnych ilościach, i nie we wszystkich włosach runa - jeśli włosy zawierające barwnik pomieszane są z niezawierającymi go, otrzymujemy runo siwe (czerń + biel) lub beżowe.

Jeśli wszystkie, lub prawie włosy są pozbawione pigmentu - otrzymujemy runo białe. Jest to cecha warunkowana przez allel dominujący (czyli taki, który unieczynnia allele "kolorowe" - heterozygotyczna owca fenotypowo biała może wciąż przenosić geny warunkujące umaszczenie kolorowe, i dać w potomstwie kolorowe jagnięta). Jako że wybarwienie i umaszczenie owiec jest cechą poligenową, nie będę tu wchodzić w detale (służę nimi zainteresowanym), a pozostanę przy stwierdzeniu, że przez długie wieki w jednym stadzie mogły się w kolejnych pokoleniach pojawiać owce rozmaicie ubarwione, niekoniecznie podobne do rodziców. Co oczywiście znakomicie utrudniało uzyskanie jednolitych barwnie ras w dzisiejszym rozumieniu. Można było najwyżej pakować do garnka kolejne "czarne owce" rodzące się w białym stadzie, i w ten sposób powoli eliminować je z puli genetycznej.

Mamy więc następujące kolory owiec (pomijam tu wszelkie złożone wzory, łaty itp):
- "dzikie" - eumelaninowy ciemny brąz
- eumelaninowa czerń
- feomelaninowy jasny (rudy) brąz
- szarość (eumelanina + włosy białe)
- beż (feomelanina + włosy białe) - przy czym szarość i beż mogą występować w bardzo różnej intensywności, aż do "prawie bieli"
- prawdziwa biel (możliwe pojedyncze wybarwione włosy)

I wszystkie te kolory występowały już w epoce żelaza, choć na różnych obszarach z różna frekwencją. Skąd to wiemy?
Otóż w przeciwieństwie do barwników stosowanych przez farbiarzy, melanina wbudowana jest w samą strukturę włosa. Nie spiera się, nie zmywa, nie wysącza. Odporna jest także na rozkład - owszem, pod wpływem promieni UV zmienia odcień (dlatego naturalnie czarna wełna z czasem staje się brązoworuda) - ale jak długo przetrwa keratyna, czyli zasadniczy budulec włosa - tak długo przetrwa i melanina w nim zawarta.
A więc jeśli znajdujemy wełnę o dużej zawartości eumelaniny - wiemy, że była ciemnobrązowa lub czarna. Jeśli znajdujemy wełnę, w której mieszają się włosy eumelaninowe i bezpigmentowe - wiemy, że była szara, być może z brązowym odcieniem. Jeśli włosy są pozbawione pigmentu - wełna była naturalnie biała. Oczywiście, mogła być sztucznie barwiona na taki czy inny kolor - co nam pokażą inne badania. Lub nie pokażą.

Pionierem, i przez lata filarem badań nad barwą wełny w znaleziskach archeologicznych był zmarły w 2015  prof. Michael Lawson Ryder - i jego opracowania polecam każdemu zainteresowanemu literaturą w tym przedmiocie. Jako małą próbkę pozwolę sobie przytoczyć zestawienie znalezisk skór owczych ze stanowisk w Vindolandzie i Hallstatt.



Wszystkie włosy pigmentowane       
Mieszanka pigmentowanych i białych (szarość)       
Bez pigmentu    
(biel)
Vindolanda
9%  (5)
50%   (28)
41%   (23)
Hallstatt
7%  (4)
48%   (27)
45%   (25)

Ryder, M.L. Skin, and Wool-Textile Remains from Hallstatt, Austria. Oxford Journal of. Archaeology 9 (l), 1990, s. 37-49

Jak widać, znaleziska wełny białej stanowią w obu przypadkach ponad 40% ogółu. Na podstawie innych opracowań autora stwierdzić trzeba, że wartości te w żadnym razie nie były stałe. Im dalej na północ, tym białych owiec było mniej - lecz i tam przybywało ich z czasem.

No dobrze, ale JAKA była to biel? Przecież dziś mamy inne rasy, GMO, chemikalia, o jakich nie tylko w kulturze halsztackiej, ale jeszcze i w średniowieczu nikomu się nie śniło...

Otóż znaczenie tych "chemikaliów" jest marginalne. Wełny nie bieli się w taki sposób, jak - na przykład - len, czy inne włókna łykowe.

Dlaczego "biała wełna" nie jest naprawdę biała? Mamy tu kilka powodów:
Wełna - prawdziwa wełna, nie "wełenka" z akrylu, nie jest identyczna z odcieniem wysokojakościowego papieru ksero.Tym niemniej jak najbardziej może być biała...
... jak te loki austriackiej owcy górskiej (foto Sztuki-Karolina Łomnicka )


... chyba że przeszkodzi w tym któryś z poniższych czynników:

1. Rozsiane w runie włosy zwierające melaninę.
Z tym nic nie zrobi i współczesny przemysł! Melaniny z włosa nie da się usunąć - nie bez zniszczenia tegoż włosa. Można tylko eliminować z hodowli zwierzęta ze śladami koloru w runie. Których zresztą wśród ras prawdziwie białych (a nie jasno pigmentowanych siwiejących) wcale nie trafia się wiele - jak zostało powiedziane, umaszczenie białe jest warunkowane allelem dominującym. Ewentualnie można ręcznie oddzielić pigmentowane włosy. Wiemy, ze ręczne sortowanie runa jak najbardziej miało miejsce, na tym większą procentowo skalę, im prymitywniejsze były metody przerobu. Na ile oddzielano wełnę o różnych barwach, a na ile tylko wedle właściwości czysto praktycznych (grubość, długość, zabrudzenie...) - możemy tylko spekulować.

2. Tłuszczopot związany - to on w głównej mierze odpowiedzialny jest za "kremowe" zabarwienie surowej wełny. Związany - czyli nieusuwalny przez zwykłe pranie, nawet w ciepłej wodzie (która rozluźnia i usuwa wolną lanolinę z runa). Ale nie znaczy to: nieusuwalny. Można oddzielić go od wełny przez zastosowanie środków reagujących chemicznie - przede wszystkim zasad, które reagują z lanoliną (tłuszczem owczym) zmydlając ją i usuwając z włosa. Taką właśnie zasadą, niezbędną sukiennikom przez stulecia, był mocz - tani, dostępny, stosunkowo łagodny... Usunięcie tłuszczopotu związanego było (i wiąż jest) konieczne przy farbowaniu (inaczej działałby on jak impregnat, nie dopuszczając do penetracji barwnika). Pozwala ono także uzyskać jaśniejszy odcień bieli - ale usunięcie naturalnej warstwy ochronnej włosa skutkuje jego osłabieniem, a tym samym otrzymaniem mniej trwałej przędzy i tkaniny. Dlatego nie zawsze je stosowano. Dziś, w epoce powszechnego stosowania dodatków uszlachetniających do przędz, pewna utrata trwałości włosa nie jest postrzegana jako problem.

3. Dekoloracja - czyli trwałe przebarwienie włosa za sprawą przedłużonego kontaktu z wydzielinami owcy (tłuszczopot, mocz, odchody...), a także ze zwykłym brudem otoczenia.
Wbrew pozorom ("średniowiecze, brud, smród...") dziś jest to problem większy, niż kilkaset czy tysiąc lat temu. I wiemy o tym nie z zestawienia współczesnych danych i niepewnych przekazów - tylko z aktualnego porównania chowu otwartego i zamkniętego. Dekoloracja zachodzi w największym stopniu tam, gdzie zwierzęta utrzymywane są w cieple, pod zadaszeniem, na ściółce. A dochodzi tu kolejny czynnik - współczesne rasy cienkorunne wydzielają znacznie większą ilość tłuszczopotu - nawet do 50% masy surowego runa (czyli drugie tyle tłuszczopotu, co wełny!). Chroni on ją przed uszkodzeniem - ale jednocześnie przyczynia się do silnego przebarwienia. Tu przywołam moje doświadczenie z wełną merynosową - z dobrze utrzymanych, ponadprzeciętnie czystych owiec, ale zbyt długo przechowywaną bez prania. Gdy wreszcie do niego przystąpiłam - pozostała już nie kremowa, a żółta! I nie jest to przypadek jednostkowy, tylko problem, przed którym ostrzegają wszelkie podręczniki dla klasyfikatorów i magazynierów wełny.
Wełna zdekolorowana - dzięki Sztuki-Karolina Łomnicka


Niezależnie od występowanie przebarwień trwałych - żywa, prawdziwa owca  nie jest bielutka jak świeży śnieg. Co widać doskonale przy porównaniu zwierząt bezpośrednio po strzyży, i w pełnym odroście runa. Albo po prostu dorosłych w runie i jagniąt. Ale na to istnieje prosta i od wieków znana rada - pranie wełny!


                                       Świniarki - owce dorosłe i jagnięta                                                                                                               Zakład Doświadczalny IZ Chorzelów -                                                             http://www.zdizchorzelow.pl/hodowla-owiec.html

Tyle od strony technicznej. Co to znaczy dla rekonstruktora? To, że biała wełna BYŁA. I że jej biel nie różniła się specjalnie od bieli wełny współczesnej - przynajmniej w momencie, kiedy gotowy płat tkaniny opuszczał warsztat tkacki. Natomiast, jak zawsze w rekonstrukcji, należy zadać sobie pytanie: kogo odtwarzam? W jakiej sytuacji? Czy dla tej osoby biały ubiór byłby sensowny i prawdopodobny, oraz funkcjonalny (względnie: czy jest to osoba, która mogła sobie pozwolić na jego niefunkcjonalność)?







sobota, 4 lipca 2015

Maikki Karisto, Mervi Pasanen: Applesies and Fox Noses. Finnish Tabletwoven Bands - recenzja książki

Wydawnictwo Salakirjat, Tallin 2013
94 strony

Osoby, które już od jakiegoś czasu zajmują się tkactwem tabliczkowym w kontekście rekonstrukcji historycznej, prędzej czy później znajdą się w niekomfortowej "przestrzeni pomiędzy". Z jednej strony przestają im wystarczać podstawowe motywy diamentów i jodełek oraz wzory bardziej złożone, ale z rekonstrukcją krajek średniowiecznych mające niewiele wspólnego, jak kivrim, ram horns, itp. Z drugiej, ich wiedza i możliwości niekoniecznie pozwalają na samodzielną rekonstrukcję wzorów na podstawie znalezisk i opracowań typowo archeologicznych, nie wchodzących w detale wykonania.

Objawieniem dla nich (a właściwie dla nas, bo zajmując się krajkami od dawna, ale dość okazjonalnie, zdecydowanie należę do tej grupy) są publikacje analizujące konkretne znaleziska pod względem wzoru tkackiego i podające tenże w mniej lub bardziej gotowej postaci. A wśród takich publikacji z pewnością objawieniem jest ta oto książka.

Autorki - Mikki Karisto, konserwatorka tekstyliów od lata zajmująca się tkactwem, oraz Mervi Pasanen, rekonstruktorka rozmaitych wyrobów tekstylnych, opublikowały w książce 30 wzorów krajek. 16 z nich to rekonstrukcje i interpretacje wczesnośredniowiecznych znalezisk z Finlandii, 14 to projekty autorek, wykorzystujące historyczne motywy. Tytułowe "jabłuszka" i "lisie nosy" to nazwy dwóch z tych motywów. Ich nazwy, podobnie jak i innych, pochodzą z repertuaru etnograficznego. Może to detal, ale o wiele łatwiej zapamiętuje się "lisie nosy" czy "pszczele stópki", niż nazwę złożoną z przypadkowego ciągu liter, cyfr i ukośników!


Publikacja jest dwujęzyczna - ta sama treść w języku fińskim i angielskim, ale nawet osoby mające problem z tym drugim (nie mówiąc o pierwszym!) mogą z niej swobodnie korzystać dzięki pełnym i czytelnym schematom wszystkich krajek. Co istotne, przy tworzeniu schematów autorki przyjęły konwencję, w której skos oznacza nachylenie tabliczki, nie nici w niej (do której to konwencji np. ja byłam przyzwyczajona) - trzeba zwrócić na to uwagę!
Osoby anglojęzyczne, ale nie siedzące w terminologii, może zbić z tropu fakt, że krajki, których wzory opublikowano w książce, datowane są na "Iron Age". W rzeczywistości nie chodzi jednak o okres, który w polskiej nomenklaturze nazywamy epoką żelaza, tylko o to, co u nas zwie się: wczesne średniowiecze. 

Książkę rozpoczyna krótki wstęp, po czym następuje rozdział poświęcony ogólnej technice tkactwa tabliczkowego, oraz zasadom czytania umieszczonych dalej schematów. Następnie rozpoczynają się opisy poszczególnych krajek: informacja o pochodzeniu wzoru, schemat osnucia i obrotów, oraz zdjęcie gotowej krajki. Poszczególne wzory uporządkowane są w rosnącym porządku trudności - od zupełnie prostych, po naprawdę wymagające. Co istotne, w tekście znaleźć można nie tylko schematy, ale rozmaite praktyczne porady, i ogólne informacje (np. jakiej przędzy i surowca używano). Za bardzo istotne dla poprawnej rekonstrukcji uważam to, że autorki podkreślają, jak cienkie były przędze, jak wąskie wykonane z nich krajki (może kiedyś i w reko-światku do lamusa odejdzie uważanie za szczyt wypasu krajek o szerokości pasa do przenośnika taśmowego).

Ci, którzy mnie znają, pewnie już czekają na beczkę dziegciu w tej łyżce miodu... A więc tak, będzie i o wadach. Konkretnie wada jest jedna - książka kończy się już po 94 stronach. Stronach napakowanych treścią i konkretami podanymi w bardzo przystępnej formie. A jaskółki ćwierkają, że autorki pracują już nad ciągiem dalszym.
Książkę można nabyć na stronie wydawnictwa Salakirjat, za całe 25 euro razem z wysyłką (reklama o tyle bez żenady, że całkowicie altruistyczna). I ktokolwiek zajmuje się tkactwem tabliczkowym, a poszukuje gotowych, potwierdzonych historycznie wzorów, tego wydatku nie pożałuje.

sobota, 16 sierpnia 2014

Barwierskich byków parę...

Zachęcona przez Alicję, postanowiłam wziąć za rogi byka. A nawet parę byków, które pasą się na łączce historycznego farbiarstwa.


1. Mokrzyca jako zaprawa?

 Zacznę od książki Weroniki Tuszyńskiej Farbowanie barwnikami naturalnymi. Ze względu na ilość zebranych informacji publikacja ta jak najbardziej zasłużenie jest, przynajmniej w Polsce, "biblią" farbiarską. W niejednym miejscu widać jednak, że autorka przytoczyła informacje niezweryfikowane (i często trudno się dziwić, nie zamierzam nikogo namawiać do prób zaprawiania widłakami czy barwienia rosiczką - gatunki chronione!).

Kolejnym problemem są błędy w zakresie nomenklatury botanicznej - niektóre z nich drobne, na poziomie literówek i przekręconych końcówek w łacińskich nazwach. Tymi nie będę się zajmować - kto zechce, sam znajdzie, a w zrozumieniu treści nie przeszkadzają. Niektóre niestety poważniejsze - o jednym z nich, gdzie Tuszyńska pomyliła urzet i marzannę, tworząc mit o barwieniu na niebiesko liśćmi tej ostatniej, już pisałam. A oto kolejny:

Mokrzyca (Stellaria media). Mokrzyca jest silnym środkiem zawierającym potas, więc może być zastosowana w stanie świeżym lub suszona - jako środek pomocniczy. Roślina ta rośnie na polach zbóż (głównie żyta). W krajach północnych jest stosowana do dzisiaj, zwłaszcza do farbowania za pomocą drewna (drzewa) kampeszowego dającego kolor niebieski.
Korę tej rośliny wygotowuje się 60 minut i do przecedzonego wywaru dodaje ałun. W tym roztworze bejcuje się wełnę gotując ją 60 minut, po czym wyjmuje. W tym samym roztworze obgotowuje się 15 - 30 minut odważone wiórki drewna kampeszowego w dobrze zawiązanym woreczku. Tak więc powstała z kąpieli bejcującej kąpiel barwiąca. (str. 26).
Tu już nie zgadza się absolutnie nic. Po pierwsze, Stellaria media to nie mokrzyca, tylko gwiazdnica pospolita. Istotnie, można spotkać się z informacjami o użyciu tej rośliny jako zaprawy barwierskiej - teorię tę zweryfikowała w praktyce Riihivilla, i zweryfikowała ją negatywnie. Riihivilla prześledziła także fińskie publikacje wzmiankujące użycie gwiazdnicy w farbiarstwie - te nowsze przytaczają informację o zaprawianiu nią wyraźnie bez weryfikacji, zapewne za książką Aliny Hellen z 1919 r, która podaje tylko, że roślina ta "może być używana w lecie zamiast widłaka. Gotowana w żelaznym garnku daje piękny szarozielony kolor". A widłak nie tylko zaprawia, również sam może dać wybarwienie. Podobnie jak każde zielsko zawierające chlorofil i nieco tanin - gwiazdnicy nie wyłączając.
Gwiazdnica pospolita Stellaria media, źródło: wikipedia

Mokrzyca (Minuartia)- jeden z wielu gatunków tego rodzaju, źródło: wikipedia.
Mokrzyca występuje na skałach w rejonach górskich i arktycznych, gwiazdnica jest pospolitym chwastem zbóż i innych upraw. Jak widać choćby po zdjęciach, obie są miniaturowymi roślinami zielnymi, i "kory" nijak nie dałoby się z nich uzyskać.
Zważywszy, że literalnie nic nie trzyma się tu kupy, informację o zaprawianiu mokrzycą (czy też gwiazdnicą) można chyba wyrzucić do kosza?



2. Niebieski z rdestu ptasiego?

Kolejny byk dotyczy rdestu i farbowania na niebiesko. Właściwie powinnam napisać - rdestów, a dlaczego, o tym za chwilę.

Po rękodzielniczych, ekologicznych i "ruchowych" stronach obficie fruwają samoklonujące się listy naturalnych barwników. A człowiek chciwie je studiuje, w nadziei na odkrycie czegoś, co rośnie za płotem, a daje kolor inny, niż wszędobylskie żółcie, oliwki i brązy. Dlatego entuzjazmem napełniło mnie odkrycie, jakoby rdest ptasi miał dawać kolor niebieski. Rdest ptasi? Mam tego całe podwórko, i nawet kury jeść go nie chcą, a więc nikogo nie skrzywdzę, robiąc mu żniwa!

Mój entuzjazm trochę przygasł, gdy zobaczyłam efekty barwienia rdestem u osób, które się za to wzięły od strony praktycznej. Wyszły im kolory nawet sympatyczne, ale... całkiem zwyczajne - żółty na ałunie, oliwkowozielony na miedzi, szarozielony na żelazie - to samo można uzyskać z innych zielsk, a bardziej skoncentrowane i mniej się narobiwszy ze zbieraniem (rdest ptasi to drobna roślinka).

No dobrze, a skąd w ogóle wiadomo, że rdest ptasi miałby barwić na niebiesko? Z publikacji Katarzyny Schmidt-Przewoźnej Barwienie metodami naturalnymi (wydawca: "Brama na Bagna", publikacja pdf 2009). Autorka pisze:


 Archeologiczne wykopaliska z nagrobków [chyba grobów / pochówków, nie nagrobków? - przyp. mój] gdańskich z tego okresu wykazały ślady rdestu barwierskiego Polygonum aviculare L. Czarnego bzu Sambucus nigra, używanych do barwienia na kolor niebieski oraz kosaciec Iris pseudoacorus L. do barwienia na kolor żółty.
Próby barwierskie z użyciem Polygonym aviculare L., mające sprawdzić, czy z tego chwastu można uzyskać niebieski, dały nieoczekiwany wynik. Z suszonego ziela uzyskano: beż, brązy, rudy, oraz szaro-zielony ciemny - ten ostatni przy zastosowaniu siarczanu żelaza. 
I jesteśmy w domu. Pora na wyjaśnienie, czemu nie rdest, a rdesty. Podkreślam raz jeszcze fragment: rdestu barwierskiego Polygonum aviculare L. Znowu kłania się łacina, i błąd jak byk! Polygonum aviculare to pospolity w Polsce chwast - rdest ptasi. Natomiast rdest barwierski to Persicaria tinctoria, dawniej znany pod łacińską nazwą Polygonum tinctorum - znana roślina barwierska, uprawiana na Dalekim Wschodzie i dająca barwnik indygo.

Rdest ptasi Polygonum aviculare. Rośnie wszędzie, co widać na zdjęciu (z wiki)
Persicaria tinctoria, d. Polygonum tinctorum - to ta roślina farbuje na niebiesko (z wiki)

Aby sprawę skomplikować, jest tu jeszcze "ten trzeci", rdest plamisty Persicaria maculosa, d. Polygonum persicaria, pospolity w Polsce, i jakoby też używany do barwienia - ale już bez żadnych wątpliwości na kolory typowo "zielskowe". Z błękitem nic wspólnego nie ma. Podobnie jak, pozwolę sobie sądzić, nic wspólnego z tą barwą nie ma rdest ptasi (ku memu wielkiemu żalowi - a już prawie kosiłam podwórko).

Swoją drogą, chyba powinnam podrążyć temat tych gdańskich wykopalisk, na które powołuje się autorka - z czystej ciekawości, co też takiego w nich było? Gdyby rzeczywiście dalekowschodni rdest barwierski, to dowodziłoby niezłego zasięgu handlu...


**********

A jednak i rdest ptasi zawiera indygo!

Zainteresowani mogą zapoznać się z wynikami eksperymentu przeprowadzonego w Wilnie:
https://www.facebook.com/giedra.dagiliene.1/media_set?set=a.10203701477636596&type=1
Nie wygląda to wprawdzie na efektywny sposób otrzymywania znaczącej ilości barwnika, jednak fotorelacja z procesu barwienia nie pozostawia wątpliwości - uzyskano w nim indygo!

piątek, 25 lipca 2014

Niebieski z marzanny?

Zgłębiając tematykę naturalnego barwienia tkanin, trafiłam - i to nieraz - na informację o barwieniu na niebiesko przy pomocy fermentowanej marzanny barwierskiej. Informację bardzo ciekawą, jednak nie popartą żadnymi udanymi eksperymentami - a przynajmniej na takowe nie udało mi się trafić. Co ciekawe, nie trafiłam także na żadne źródła anglojęzyczne choćby wzmiankujące barwienie marzanną na niebiesko. A to już obudziło pewien mój krytycyzm...
Marzanna barwierska (Rubia tinctorum), źródło: wikipedia.org


Co mogłaby dawać taka fermentacja? Sama w sobie zmienia odczyn roztworu, przesuwając w stronę niższego pH (czyli odczynu kwaśniejszego). A istnieje grupa barwników zmieniających kolor w zależności od odczynu - pomiędzy różowoczerwonym w środowisku kwaśnym, a fioletowoniebieskim w zasadowym. Są to antocyjany, znane z jagód, jeżyn, czarnego bzu, aronii - i w rekonstrukcji wykorzystywane w farbiarstwie. Jednak zawarta w korzeniach marzanny barwierskiej alizaryna nie zachowuje się w ten sposób.

Właśnie: korzeniach. Zaś gdy zaczniemy głębiej drążyć temat farbującej na niebiesko marzanny, okazuje się, że surowcem barwierskim miałyby w tym przypadku być liście. Choć jako żywo nie wiadomo mi, by zawierały one jakąś substancję barwiącą (gwoli ścisłości, jak każde zielsko zawierają chlorofil, a więc można z nich na upartego wyciągnąć bladą zieleń). Ale może zawierają jakąś mi nieznaną?

Zaczęłam drążyć temat od strony literatury. Skąd w ogóle wiadomo o farbowaniu marzanną na niebiesko? Jeśli artykuły z "ruchowych" stron i forów odsyłają do źródeł, to źródłem tym jest Tuszyńska. Sięgam więc do niej i czytam:

Barwnik ten [błękitny] uzyskuje się także z roślin rosnących w naszych warunkach. Do nich należy przed wszystkim marzanna (Isatis tinctura), z której uzyskuje się barwnik również drogą fermentacji liści zawierających podobne składniki farbujące, jakie zawiera indygowiec farbierski. (s.57)
I jesteśmy w domu - wszystko się tu zgadza, z wyjątkiem jednej małej rzeczy (nie rozdają rowerów, tylko kradną, by przypomnieć stary dowcip). Rzeczywiście istnieje rosnąca w Europie roślina, z której liści drogą fermentacji otrzymuje się niebieski barwnik o składzie podobnym do otrzymywanego z indygowca. Roślina ta, doskonale znana w historii europejskiego farbiarstwa,  nazywa się Isatis tinctoria (nie "tinctura"), a jej polska nazwa to  urzet barwierski.
Urzet barwierski (Isatis tinctoria), źródło: http://woad.weebly.com/grow.html

I tyle pozostało z myśli o farbowaniu marzanną na niebiesko. Wniosek? Chcemy mieć błękit, siejmy urzet!
A jako drugi wniosek dodać można: Disce puer latine!



Tuszyńska Weronika: Farbowanie barwnikami naturalnymi, Warszawa 1986. 

sobota, 5 kwietnia 2014

Diabelskie wzorki i kolorki

 czyli "Diabelska materia" okiem krytyka

Tekst niniejszy powstał w nawiązaniu, polemicznym zresztą, do pracy Michela Pastoureau Diabelska materia. Nie jest jego celem recenzja czy całościowa analiza od dawna dostępnego i znanego opracowania, raczej - dyskusja nad dwiema tezami autora. I do dyskusji właśnie czytelników zapraszam!

1. Diabelskie paski?

Poszukując opracowań traktujących o kolorystyce ubrań w średniowieczu, często natrafiałam na wzmianki o materiałach pasiastych jako "piętnujących", naznaczających negatywnie osobę je noszącą, często przypisanych osobom z marginesu społecznego czy w inny sposób "niegodnym". Przy czym, jeśli opracowania co bardziej popularne (artykuły internetowe, wytyczne dla grup historycznych), w ogóle podają źródło, to jest nim właśnie Pastoureau.

Wielokrotnie podkreśla on negatywnie wartościujący w kulturze średniowiecznego Zachodu charakter ubioru w pasy. W mojej jednak opinii dość niejasno uzasadnia genezę takiego wartościowania. Wiąże je z niebezpiecznymi (lub jako niebezpieczne postrzeganymi) zwierzętami w paski, to znów podkreśla znaczenie pasów jako "elementu chaosu" odróżniającego się od jednolitego uporządkowania, a tym samym wykorzystywanego, aby wyróżnić "nieuporządkowane" elementy społeczeństwa. Przypisuje pasom "diaboliczność" w percepcji człowieka średniowiecza niejako inherentną, wynikającą z samego faktu ich pasiastości. "Wszyscy ci >odmieńcy< gwałcą społeczny ład, tak samo jak pasek gwałci ład chromatyczny i ubraniowy" (s. 30).  Dlaczego "gwałci"? W innym miejscu znaleźć można wyjaśnienie, że nie pozwalając na rozróżnienie i zdefiniowanie "wzoru" i "tła", pasy wymykają się próbom uporządkowania, jako wielobarwne, wyrażają chaos, zamęt.
Ustawy przeciwzbytkowe, czy bulla papieska zakazująca zakonnikom noszenia pasiastych ubiorów stają się dla Pastoureau dowodem negatywnie wartościującego charakteru tychże. Pytanie jednak - czy wielokrotne ponawianie zakazów, zwłaszcza w ustawach antyzbytkowych, sugeruje, że rzecz zakazywana była dla powszechnej wrażliwości odstręczającą? Czy może jednak wręcz przeciwnie?

Czy rzeczywiście w średniowiecznym oglądzie paski "hańbiły" - nie jestem w stanie odpowiedzieć. Natomiast, co zwraca moją uwagę w lekturze książki, rozważając kwestię materiałów w paski, Pastoureau praktycznie nie wychodzi poza sferę symboliki i filozofii. Ja zaś chcę rzucić na sprawę skromnym i przyziemnym okiem "tekstylnika".

Jak powstają pasy na tkaninie? Dziś często bywają nadrukowane już po jej utkaniu. Te szersze niekiedy rodzą się poprzez zszycie pasów różnobarwnych tkanin (vide niesławne "wikińskie szarawary", alias piratki). Ale historycznie pierwszą i najbardziej oczywistą metodą otrzymywania tkaniny w pasy - i wciąż chyba jeszcze najpopularniejszą - jest utkanie jej z różnobarwnej przędzy. Niejako kolejną pochodną jest tkanina kraciasta - tu różnobarwny jest i wątek, i osnowa.

To, że tkanina w pasy wymaga przędz w różnych kolorach, implikuje konieczność barwienia przed tkaniem, ewentualnie wykorzystania włókna o barwie naturalnie zróżnicowanej (np. wełny z czarnych i białych owiec). Jak się ma to do historii tkactwa?


We wczesnośredniowiecznej Europie tkactwo było w zasadniczej mierze "przemysłem domowym", by w dojrzałym średniowieczu przejść w gestię wyspecjalizowanych rzemieślników o organizacji cechowej. To mniej więcej oczywistość - ale jaki ma związek z pasiakami? Otóż ma, i to spory.
Nie darmo po dziś dzień wzorzysty pasiak ma konotacje wiejskie, chłopskie. Przy tkaniu w domu sporządzano naraz stosunkowo niewielkie partie tkaniny, wykorzystując własny, często zróżnicowany kolorystycznie surowiec. Jeśli barwiono tekstylia - to w niewielkich partiach. Przeciętne domostwo nie dysponowało potężnymi kadziami barwierskimi i "osprzętem" do nich. Farbowano w zwykłego rozmiaru garnkach - a wobec tego możliwości ufarbowania gotowej sztuki materiału były ograniczone. O wiele łatwiej było barwić przędzę, a potem utkać z niej materiał - w tym właśnie pasiak!

Cechowy przerób modyfikuje ten proces. Pojawiają się wyspecjalizowane warsztaty, dysponujące potężnymi kadziami, pozwalającymi na barwienie naraz całego postawu materiału. Równolegle zachodzi druga zmiana - w miejsce prymitywnych owiec o runie mieszanym, często kolorowych, pojawiają się owce cienkorunne, najchętniej białe. Ich delikatne runo łatwo zniszczyć w czasie obróbki wstępnej (czesanie, gręplowanie, przędzenie - to też coraz częściej zamiast na wrzecionie odbywa się na kołowrotku). Potrzeba mechanicznej ochrony włosa wymusza stosowanie natłustek, nanoszonych na runo zaraz po praniu i pozostających na włosie aż do etapu wykończenia sukna. (Nieco więcej na ten temat Przędzę, tkaninę, czy ... ? )

To wszystko sprawia, że barwienie w przędzy traci na popularności. Czy zanika? Miało szansę utrzymać się tam, gdzie kontynuowano domowy wyrób tkanin - czyli głównie wśród plebsu w co bardziej zapadłych dziurach. A jeśli z jakimś wzorem kojarzeni byli głównie nieokrzesani rustici, zapewne prestiżu mu to nie przynosiło...

W tym momencie należałoby właściwie zagłębić się w funkcjonowanie obrazu chłopa w literaturze średniowiecznej. Uczyniłoby to jednak z niniejszego tekstu pracę z zakresu literaturoznawstwa, a przecież miało być o tekstyliach... Zaznaczmy więc tylko pokrótce, że konotacje chłopa w owej literaturze pozytywne nie są - chłop jest nie tylko ciemny i nieokrzesany, ale też małoduszny, leniwy, w gorszym razie zdradziecki, w lepszym najwyżej komiczny.

Pasy, i ogólnie kontrastowe wzory, zwracają uwagę patrzącego - tu można z Pastoureau tylko się zgodzić. Jest to proces jak najbardziej fizjologiczny, na poziomie funkcjonowania naszego oka i mózgu. To, co się wyróżnia, co jest  kolorowe i różnobarwne, przyciąga nasz wzrok. Nic dziwnego, że stroje wzorzyste, pasiaste i mi-parti (które autor uważa za "wariację" pasów) stają się ubiorem akrobatów, grajków, pań podejrzanej konduity. Owszem, można wyróżnić się i jednolitym żywym kolorem - pytanie, co jest bardziej ekonomiczne? I znów może zajść tu ten sam proces, co w przypadku chłopskiego pasiaka - ubiór wzorzysty, początkowo z rozmysłem wybieramy przez członków tych grup, może poprzez powiązanie z nimi stać się dyskredytującym, i już wtórnie na nich wymuszanym.
Czy tym panom paski narzucono ustawowo? (Codex Manesse)

A więc negatywne konotacje pasiaka - tu mogę się zgodzić. Natomiast czy rzeczywiście za sprawą jakiejś inherentnej skandaliczności pasów w średniowiecznej estetyce? Widzę tu co najmniej punkt wyjścia do dyskusji.

2. Kolorowa bielizna 


Pastoureau autorytatywnie stwierdza (s. 94) Przez całe wieki, z grubsza biorąc od epoki feudalnej do drugiej rewolucji przemysłowej, wrażliwość zachodnia nie tolerowała ubrań ani tkanin bezpośrednio dotykających nagiego ciała (koszule, letniczki, gacie, kalesony, pościel) w kolorze innym niż biały lub naturalny, nie bielony kolor tkaniny. (...) kolor uchodził za coś mniej lub bardziej nieczystego (zwłaszcza jeśli uzyskiwany był za pomocą barwników pochodzenia zwierzęcego).
Dowodem tego - jakżeby inaczej - mają być znowu reguły klasztorne i prawa przeciwzbytkowe.

Po raz kolejny autor wychodzi tu od abstrakcyjnej idei, za jej pomocą tłumacząc zachowania praktyczne. I - przynajmniej w tym przypadku - zdecydowanie nie jest to właściwy kierunek.

Owszem, wrażliwość zachodnia (i nie tylko zachodnia) nie tolerowała pewnego typu tkanin i ubrań bezpośrednio dotykających nagiego ciała. Konkretnie - ubrań brudnych i śmierdzących.
Dzisiejsza wrażliwość postawiła znak równości pomiędzy rozmaitymi rodzajami "brudu". Brudne jest ubranie zanieczyszczone wydzielinami fizjologicznymi, i brudne jest ubranie upylone ziemią czy popiołem, czy przyczernione sadzą. W rzeczywistości to pierwsze niesie zagrożenie dla naszego zdrowia i obiektywnego poczucia komfortu (w postaci odparzeń chociażby, nie mówiąc o przenoszeniu infekcji i pasożytów, jeśli zakładamy ubranie zabrudzone przez innego człowieka). W przypadku tego drugiego dyskomfort jest subiektywny i sytuacyjny.

Dziś podobnie często zmieniamy i pierzemy ubrania wierzchnie i bieliznę. Historycznie - nie tylko w średniowieczu, ale i długo potem - bywało inaczej. Wierzchnie ubranie zmieniano i prano rzadko, bieliznę o wiele częściej (nawet gdy kąpiele stały się mniemanym "zagrożeniem dla życia", zmiana koszuli pozostała - jako zasadniczy zabieg higieniczny).

Przed epoką detergentów (nie mówiąc o czyszczeniu chemicznym) możliwości prania ubiorów wierzchnich były ograniczone. W naszej strefie klimatycznej wykonywano je najczęściej z wełny (dlaczego - patrz Wełna a len), a ta nie zniesie dobrze prania przy pomocy gorącej wody z ługiem, intensywnego tarcia i klepania. Zaś pranie takie, na jakie jej odporność pozwala, nie usunie dobrze intensywniejszych zabrudzeń. Dokładniej - może spłukać zabrudzenia z ziemi, gliny, czy nawet bydlęcego gnoju (po pracy w oborze choćby). O wiele gorzej ze skutecznym spraniem potu i tłuszczu wydzielanego przez ludzkie ciało, w kontakcie z którym pozostaje bielizna.
Dlatego preferowanym surowcem bieliźnianym były włókna łykowe - przede wszystkim len, ale i konopie. A lnu, jak wie każdy ultras, "nie umiano barwić". Oczywiście nie jest to stwierdzenie do końca ścisłe - len barwić umiano, i barwiono. Wymaga on często odmiennych, niż wełna, receptur, wybarwienia bywają mniej intensywne, a paleta kolorów skromniejsza. tym niemniej barwić się daje. Jednak wybarwienie to nie wytrzymuje próby prania poprzez parzenie, ługowanie i tarcie - dobry jego opis daje Jan Słomka w Pamiętnikach włościanina:
Pranie odbywało się zwyczajnie co tydzień, bo bielizny było szczupło, zmieniali ją zwyczajnie w niedzielę rano. Bielizna i w ogóle wszystkie »smaty« były do prania najpierw zamoczone na noc w dużych cebrach, następnie z pierwszego brudu były przepierane w sadzawce lub przy innej wodzie poza domem. Potem układali je w polewanicy na wysokich trzech nogach, czyli t. zw. »tryfusie«, posypując warstwami cieniutko popiołem z twardego drzewa, i polewali gorącym ługiem, otrzymanym z zaparzonego popiołu. Ług przeciekał przez wszystkie warstwy bielizny i sączył się dziurką, znajdującą się w dnie polewanicy do cebrzyka, pod nią ustawionego, skąd go wybierali i znowu zagotowywali do dalszego polewania, które trwało kilka godzin, dopóki się bielizna nie rozparzyła i nie rozgotowała. Żeby to przyśpieszyć, kładli do polewanicy żelazo lub kamień rozpalony do czerwoności i po zalaniu wrzącym ługiem nakrywali ją denkiem. Z tak wyparzoną bielizną szły znowu kobiety do wody, zawsze we dwie, bo jednej trudno było grube »smaty«, naprzykład kamiziele, wyżymać, i prały je na biało. Pranie więc było dokładne i »smaty« po wypraniu i wysuszeniu na słońcu miały przyjemny zapach.
Barwienie lnianej bielizny, przeznaczonej do częstego prania taką lub zbliżoną metodą, najzwyczajniej nie miało sensu. Ewentualnie mogli sobie na nie pozwolić tylko najbogatsi, którzy mogli kolorową bieliznę potraktować jako jednorazowy (no, kilkakrotny) luksus. W świetle tego zakazy używania barwionej bielizny w ustawach przeciwzbytkowych i regułach klasztornych zyskują zupełnie inny - i o wiele bardziej zrozumiały - sens.
Warto dodać, że barwniki zwierzęce, które według Pastoureau były postrzegane jako szczególnie "nieczyste", to w rzeczywistości barwniki najdroższe - czerwiec, koszenila i purpura. Jakoś nie przypominam sobie, by zwłaszcza ta ostatnia miała dyskredytujące ją konotacje "nieczystości"... Zakazywanie jej noszenia ludziom "niegodnym" to rzecz zgoła biegunowo przeciwna!

Pastoureau wiąże początek kolorowej bielizny, przypadający około 1860 roku, z "uwolnieniem się od moralności protestanckiej, od kapitalistycznej etyki i wartości mieszczańskich". Ja wiążę ją z czym innym - z zastępowaniem pościeli lnianej przez bawełnianą, upowszechnianiem się sprzedaży twardego mydła w ilościach służących już nie tylko do higieny osobistej, ale do prania,  a nade wszystko - z coraz większą dostępnością i popularnością trwałych barwników syntetycznych.





 Pastoureau  Michel: Diabelska materia, Warszawa 2004



Aleksander Jonathan: Labeur and Paresse: Ideological Representations of Medieval Peasant Labour (dla głębiej zainteresowanych tym, jak ukazywano chłopa w literaturze śrd.)

Rule Vera: Vertical or horizontal, ma'am? The Guardian, Saturday 15 September 2001