środa, 20 listopada 2013

Ręcznie wykonane...


Mając lat dwanaście czy może trzynaście zrobiłam sobie łuk z patyka. Jak wiadomo, łuk wymaga strzał, a strzały wymagają grotów. Próbowałam wówczas różnych wynalazków, których nie będę tu przytaczać, bo równie daleko im było na ogół i do jakiejkolwiek historyczności, i do elementarnej BHP. Dość, że jedno z rozwiązań podsunęło mi znalezienie porządnego kawałka aluminiowej blachy. Można ją było ciąć, szlifować, zwijać... Czy aluminiowe groty sprawdzały się dobrze w użyciu, to inna sprawa. Ale na pewno, z punktu widzenia trzynastolatki, aluminium doskonale sprawdzało się jako materiał w obróbce.

Tylko czemu piszę o tym na blogu poświęconym rekonstrukcji historycznej?
A temu, że moje aluminiowe groty niewątpliwie były przykładem "przedmiotów ręcznie wykonanych".

W ruchu rekonstrukcyjnym właściwie od początków jego istnienia istnieje powszechne założenie, że przedmiot ręcznie wykonany jest z definicji bliższym oryginałowi, niż wykonany maszynowo. A więc jeśli nóż czy miecz, to kuty przez kowala młotkiem, jeśli drzewce, to ręcznie strugane, jeśli ubranie, to ręcznie szyte, a jeszcze lepiej - z materiału ręcznie tkanego z nici przędzionych na wrzecionie. I w zasadzie nic, tylko przyklasnąć. Odtwarzając dany przedmiot ręcznie, nie tylko uzyskujemy efekt bliższy oryginałowi (wizualnie i funkcjonalnie), ale też praktycznie poznajemy proces jego wytwarzania, weryfikujemy domysły i przekazy źródłowe, mamy okazję poznać rzeczywisty wkład pracy. To wszystko nie ulega wątpliwości.

Casus I.

 Rzemieślnik sprzedaje krajki "zawierające do 50% wełny" (pomijam fakt, że od razu przypomina się "może Pan u nas zarobić do 8.000 zł"). Na uwagę, że mogłyby być wykonane z wełny 100%, odpowiada:
Jest możliwość wykonania krajek z czystej wełny ale ceny napewno przekroczyłyby 100% dotychczasowych. Poza tym kolory nie byłyby tak intensywne, i oczywiście krajka byłaby bardziej "kosmata" i grubsza.
Po pierwsze: krajka wcale nie byłaby ani bardziej kosmata, ani grubsza za sprawą użycia wełny 100% - może zdumiewające, ale puszystość wyrobu zależy od skrętu przędzy, a grubość tego wyrobu... tak, zgadli Państwo - od tejże przędzy grubości. Po drugie: kolory mogłyby być równie intensywne, chemiczne farbowanie pozwala osiągnąć na wełnie barwy równie żywe, jak na akrylu, kto nie wierzy, niech obejrzy ofertę dowolnego sklepu z czesankami. Po trzecie - gdyby jednak nie były równie intensywne, to chyba dobrze? Wszak miały to być średniowieczne krajki, a nie tęcza z kreskówki o jednorożcach?
To jednak, co mnie najbardziej zdumiało, to deklaracja, że ceny przekroczyłyby 100% dotychczasowych. Ciut dla mnie niejasna - jeśli chodzi o nieznaczną podwyżkę ponad obecną cenę wynoszącą 100%, to chyba nie jakiś straszny ból - a jeśli o przeszło +100%, to ileż ta czysta wełna musiałaby  być droższa od mieszanki, by uzasadnić taką różnicę w cenie gotowego wyrobu? Jeśli nawet dwukrotnie - to znaczy, że rzemieślnik traktuje swoją pracę jako wartość ujemną. Hmm...

Casus II

- Właśnie przędę wełnę, będzie na igłową czapkę - chwali mi się znajoma. Pytam, z jakiej wełny. - Kupiłam piękną czesankę, baby merino superwash - oznajmia, i dziwi się mojej skrzywionej gębie.Czemu się krzywię? Już nawet nie nad tym jagnięciem merynosowym (choć znajoma celuje w prostą Słowiankę z podgrodzia, i takie luksusy to powinna z daleka na żonie kniazia najwyżej oglądać), ale nad superwash. Co to takiego?

Powierzchnię włosa wełny pokrywają drobne łuseczki, które otwierając się, a następnie zamykając, wiążą włosy pomiędzy sobą - tak dochodzi do filcowania. Przy współczesnych wyrobach dziewiarskich na ogół sobie go nie życzymy, stąd powstała wełna superwash - na niej te łuseczki zostały albo rozpuszczone kwasem, albo powleczone warstewką polimeru - w obu przypadkach eliminując możliwość wiązania się włosów między sobą. Pozwala to prać wełnę bez obaw o jej sfilcowanie. Zapewne dobry pomysł na współczesne ciuchy użytkowe (choć można się zastanawiać, na ile wełna w "polewie" z polimeru to jeszcze wełna). Ale czy coś, co nie zachowuje się jak historyczna wełna... jest dobrym substytutem historycznej wełny?



Casus III

Tu zamiast opisu zdjęcie. Prosto ze strony filcownika, którego wyroby pokazują skądinąd przyzwoite rzemiosło. I tak, te wyroby były prezentowane jako historyczne, nie jako rzeczy do użytku "pozarekonstrukcyjnego".

Czy naprawdę spośród wszelkich dostępnych kolorów i odcieni czesanki trzeba było wybrać akurat TEN?
Jeśli już ma być żywa zieleń, to niechby w kolorze "Lincoln green" (rezeda barwierska i urzet), à la Robin Hood, a nie fluorescencja dobra dla pani przeprowadzającej przedszkolaki przez pasy.


Nie czepiam się (przynajmniej tu i teraz!) czesanki z merynosa - choć uczepić jej się można, większość historycznych wyrobów filcowych wykonywana była z wełen niższej jakości, mieszanych, o grubszym mikronażu. Ale o te trochę trudniej w handlu, wymagają więcej pracy i doświadczenia przy filcowaniu. Podobnie jak nie myślę potępiać kogokolwiek, kto szyje cote z elanowełny 60% na maszynie, i okłada przeciwników mieczem maszynowo szlifowanym z płaskownika. Większość osób, w tym i ja, w większość swych "historycznych" rzeczy włożyć może i chce ograniczony zasób czasu i środków!

Ale jeśli już podejmujemy się ręcznego wykonania jakiegoś detalu od podstaw, a przynajmniej od wczesnego etapu - zadbajmy nie tylko o "ręczną robotę", ale o przynajmniej w miarę przyzwoity surowiec. Spędzanie godzin nad krajką z poliestru, pracowite ręczne filcowanie czy przędzenie czegoś, co może i pochodzi z owcy, ale już dawno zostało przetworzone ponad wszelkie podobieństwo do naturalnej wełny, ma tyle wspólnego z rekonstrukcją, co moje szczenięce groty ręcznie wycinane z aluminiowej blachy.
Czasem lepiej nawet mieć coś wykonane maszynowo, za to z sensownego surowca - niż marnować czas i umiejętności na coś, co i tak w życiu "historycznie" wyglądać nie będzie.

A więc, o ile nie jesteśmy wyznawcami teorii reinkarnacji święcie przekonanymi, że odrodzimy się znów w rekonstruktorskiej skórze - szanujmy swoje życie, bo mamy tylko jedno!