środa, 11 grudnia 2013

Nowa czapka dla ultrasa!

Stałym problemem rekonstruktora jest to, że ikonografa bywa stylizowana, a znaleziska fragmentaryczne. Tym razem więc rekonstrukcja czegoś nie budzącego żadnych wątpliwości.

Oto oryginał...

 

...i rekonstrukcja


Polecam na Grunwald Anno Domini 2014!

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Wrzosówkowe czapki

Od niedawna zaczęłyśmy bawić się wraz z Siostrą w filc. A że kilka wyrobów już mamy na koncie, to przyszła pora, aby się pochwalić (lub na krytykę wystawić). 

Czapki wykonane są z wełny wrzosówek - starej rodzimej rasy owiec, należącej do grupy Ovis brachyura borealis (owiec krótkoogoniastych północnych - nieco to śmieszne, ale u owiec pokrewieństwo między rasami rozpoznaje się m.in.właśnie po... długości ogona, i stąd wiadomo, że nasza wrzosówka jest bliską krewniaczką rodzimych ras skandynawskich).

Jest to owca o runie mieszanym - to znaczy, że obok miękkiego włosa puchowego w jej runie występują grube i twarde włosy posiadające w środku pusty rdzeń - tzw. włosy rdzeniowe. Dla użytkownika oznacza to jedną istotną rzecz - taka wełna "gryzie". Co akurat w przypadku czapek nie jest najcięższym problemem, wyjąwszy może łysych...
Włos rdzeniowy sam nie ulega filcowaniu, ale w połączeniu z puchowym tworzy sztywne "rusztowanie", które sprawia, że wyroby z takiej wełny są mniej rozciągliwe a bardziej sprężyste, trudniej poddają się modelowaniu kształtu, za to lepiej zachowują kształt już nadany, znacznie mniej kompresują się pod naciskiem. Ponieważ tylko puchowa frakcja włosa w runie wiąże się w filc, nadanie wyrobowi z runa mieszanego odpowiedniej zwartości wymaga więcej pracy, niż przy runie czysto puchowym. Za to noszący kapelusz nie musi się obawiać, że na deszczu rondo obwiśnie mu jak zepsuta parasolka...
Badania (Irena Turnau) potwierdzają powszechność wykorzystania w filcownictwie run mieszanych, zarówno ze względu na właściwości użytkowe, jak i dlatego, że droższe wełny jednolite wykorzystywano przede wszystkim w tekstyliach.

Delikatniejsza jest wełna jagnięca, zestrzyżona, gdy jagnięta mają około pół roku. Różni się też nieco odcieniem - noworodki wrzosówki rodzą się czarne, i w pierwszych miesiącach życia zmieniają kolor na zwykły dla tej rasy szary, ale runo z półroczniaka jest jeszcze ciemniejsze, niż będzie w dorosłości. Rzadko zdarzają się w tej rasie owce nie siwiejące - ich czarne runo z czasem tylko rudzieje, z wiekiem zyskując odcień brązowawy.
Od lewej: owca biała, typowa wrzosówka, wrzosówka czarna

Nasze filce zostały wykonane całkowicie ręcznie, od etapu surowego runa. Ponieważ mamy je z własnych owiec, możemy zadbać o względną czystość panienek, i nie potrzebujemy do prania żadnych zjadliwych detergentów. Niezjadliwych też nie - wystarcza podgrzana woda. Spora część lanoliny zostanie potem usunięta w procesie filcowania, ale taka wełna, inaczej niż przemysłowo odtłuszczona czesanka, zawsze zachowuje odrobinę naturalnego owczego tłuszczu. Poprawia to jej trwałość i sprężystość, a dodatkowo wodoodporność (ale nie należy oczekiwać, że walonki będą zachowywać się jak kalosze - pod naciskiem filc prędzej czy później przepuści wodę na wylot. Co innego noszona na głowie czapka). 
Wyprane runo gręplujemy przy pomocy ręcznych grzebieni lub zgrzebeł (foto nastąpi).
Filcowanie odbywa się przy użyciu wody, mydła i własnych bicepsów. A tak wyglądają efekty:

Model 1

Czapka w formie zaokrąglonego stożka, przez Marca Carlsona łączona z XIV wiekiem, zwłaszcza z jego drugą połową. Przegląd ikonografii potwierdza to datowanie, i pozwala nawet je nieco rozszerzyć.
John Gower: Vox clamantis, Anglia, koniec XIV w.


1a.Wrzosówka, wełna jagnięca


1b. Wrzosówka dorosła, czapa trochę niższa


1c. Wrzosówka - czapka na płasko wydaje się jeszcze niższa, w rzeczywistości kształt podobny do 1b



Model 2

Czapka-kapelusz z asymetrycznie wywiniętym rondem. Nakrycia głowy w takim typie można zobaczyć u oracza w Godzinkach księcia de Berry (miesiące - marzec) - poniżej detal:


I u Dürera: 


A oto nasza - pierwsze podejście do tego typu. Kapelusz był robiony na głowę większą, niż u pozującej modelki; przy tym fasonie rozmiar można swobodnie regulować głębokością wywinięcia, oczywiście przy mniejszej głowie skutkuje to szerszym rondem i bardziej "kapeluszowatą" prezencją, przy większej rondo będzie mniejsze, wygląd bardziej "czapkowaty".


Model 3

Czapka niska okrągła - może być jeszcze niższa, do noszenia bez wywiniętego brzegu.


To be continued...

środa, 20 listopada 2013

Ręcznie wykonane...


Mając lat dwanaście czy może trzynaście zrobiłam sobie łuk z patyka. Jak wiadomo, łuk wymaga strzał, a strzały wymagają grotów. Próbowałam wówczas różnych wynalazków, których nie będę tu przytaczać, bo równie daleko im było na ogół i do jakiejkolwiek historyczności, i do elementarnej BHP. Dość, że jedno z rozwiązań podsunęło mi znalezienie porządnego kawałka aluminiowej blachy. Można ją było ciąć, szlifować, zwijać... Czy aluminiowe groty sprawdzały się dobrze w użyciu, to inna sprawa. Ale na pewno, z punktu widzenia trzynastolatki, aluminium doskonale sprawdzało się jako materiał w obróbce.

Tylko czemu piszę o tym na blogu poświęconym rekonstrukcji historycznej?
A temu, że moje aluminiowe groty niewątpliwie były przykładem "przedmiotów ręcznie wykonanych".

W ruchu rekonstrukcyjnym właściwie od początków jego istnienia istnieje powszechne założenie, że przedmiot ręcznie wykonany jest z definicji bliższym oryginałowi, niż wykonany maszynowo. A więc jeśli nóż czy miecz, to kuty przez kowala młotkiem, jeśli drzewce, to ręcznie strugane, jeśli ubranie, to ręcznie szyte, a jeszcze lepiej - z materiału ręcznie tkanego z nici przędzionych na wrzecionie. I w zasadzie nic, tylko przyklasnąć. Odtwarzając dany przedmiot ręcznie, nie tylko uzyskujemy efekt bliższy oryginałowi (wizualnie i funkcjonalnie), ale też praktycznie poznajemy proces jego wytwarzania, weryfikujemy domysły i przekazy źródłowe, mamy okazję poznać rzeczywisty wkład pracy. To wszystko nie ulega wątpliwości.

Casus I.

 Rzemieślnik sprzedaje krajki "zawierające do 50% wełny" (pomijam fakt, że od razu przypomina się "może Pan u nas zarobić do 8.000 zł"). Na uwagę, że mogłyby być wykonane z wełny 100%, odpowiada:
Jest możliwość wykonania krajek z czystej wełny ale ceny napewno przekroczyłyby 100% dotychczasowych. Poza tym kolory nie byłyby tak intensywne, i oczywiście krajka byłaby bardziej "kosmata" i grubsza.
Po pierwsze: krajka wcale nie byłaby ani bardziej kosmata, ani grubsza za sprawą użycia wełny 100% - może zdumiewające, ale puszystość wyrobu zależy od skrętu przędzy, a grubość tego wyrobu... tak, zgadli Państwo - od tejże przędzy grubości. Po drugie: kolory mogłyby być równie intensywne, chemiczne farbowanie pozwala osiągnąć na wełnie barwy równie żywe, jak na akrylu, kto nie wierzy, niech obejrzy ofertę dowolnego sklepu z czesankami. Po trzecie - gdyby jednak nie były równie intensywne, to chyba dobrze? Wszak miały to być średniowieczne krajki, a nie tęcza z kreskówki o jednorożcach?
To jednak, co mnie najbardziej zdumiało, to deklaracja, że ceny przekroczyłyby 100% dotychczasowych. Ciut dla mnie niejasna - jeśli chodzi o nieznaczną podwyżkę ponad obecną cenę wynoszącą 100%, to chyba nie jakiś straszny ból - a jeśli o przeszło +100%, to ileż ta czysta wełna musiałaby  być droższa od mieszanki, by uzasadnić taką różnicę w cenie gotowego wyrobu? Jeśli nawet dwukrotnie - to znaczy, że rzemieślnik traktuje swoją pracę jako wartość ujemną. Hmm...

Casus II

- Właśnie przędę wełnę, będzie na igłową czapkę - chwali mi się znajoma. Pytam, z jakiej wełny. - Kupiłam piękną czesankę, baby merino superwash - oznajmia, i dziwi się mojej skrzywionej gębie.Czemu się krzywię? Już nawet nie nad tym jagnięciem merynosowym (choć znajoma celuje w prostą Słowiankę z podgrodzia, i takie luksusy to powinna z daleka na żonie kniazia najwyżej oglądać), ale nad superwash. Co to takiego?

Powierzchnię włosa wełny pokrywają drobne łuseczki, które otwierając się, a następnie zamykając, wiążą włosy pomiędzy sobą - tak dochodzi do filcowania. Przy współczesnych wyrobach dziewiarskich na ogół sobie go nie życzymy, stąd powstała wełna superwash - na niej te łuseczki zostały albo rozpuszczone kwasem, albo powleczone warstewką polimeru - w obu przypadkach eliminując możliwość wiązania się włosów między sobą. Pozwala to prać wełnę bez obaw o jej sfilcowanie. Zapewne dobry pomysł na współczesne ciuchy użytkowe (choć można się zastanawiać, na ile wełna w "polewie" z polimeru to jeszcze wełna). Ale czy coś, co nie zachowuje się jak historyczna wełna... jest dobrym substytutem historycznej wełny?



Casus III

Tu zamiast opisu zdjęcie. Prosto ze strony filcownika, którego wyroby pokazują skądinąd przyzwoite rzemiosło. I tak, te wyroby były prezentowane jako historyczne, nie jako rzeczy do użytku "pozarekonstrukcyjnego".

Czy naprawdę spośród wszelkich dostępnych kolorów i odcieni czesanki trzeba było wybrać akurat TEN?
Jeśli już ma być żywa zieleń, to niechby w kolorze "Lincoln green" (rezeda barwierska i urzet), à la Robin Hood, a nie fluorescencja dobra dla pani przeprowadzającej przedszkolaki przez pasy.


Nie czepiam się (przynajmniej tu i teraz!) czesanki z merynosa - choć uczepić jej się można, większość historycznych wyrobów filcowych wykonywana była z wełen niższej jakości, mieszanych, o grubszym mikronażu. Ale o te trochę trudniej w handlu, wymagają więcej pracy i doświadczenia przy filcowaniu. Podobnie jak nie myślę potępiać kogokolwiek, kto szyje cote z elanowełny 60% na maszynie, i okłada przeciwników mieczem maszynowo szlifowanym z płaskownika. Większość osób, w tym i ja, w większość swych "historycznych" rzeczy włożyć może i chce ograniczony zasób czasu i środków!

Ale jeśli już podejmujemy się ręcznego wykonania jakiegoś detalu od podstaw, a przynajmniej od wczesnego etapu - zadbajmy nie tylko o "ręczną robotę", ale o przynajmniej w miarę przyzwoity surowiec. Spędzanie godzin nad krajką z poliestru, pracowite ręczne filcowanie czy przędzenie czegoś, co może i pochodzi z owcy, ale już dawno zostało przetworzone ponad wszelkie podobieństwo do naturalnej wełny, ma tyle wspólnego z rekonstrukcją, co moje szczenięce groty ręcznie wycinane z aluminiowej blachy.
Czasem lepiej nawet mieć coś wykonane maszynowo, za to z sensownego surowca - niż marnować czas i umiejętności na coś, co i tak w życiu "historycznie" wyglądać nie będzie.

A więc, o ile nie jesteśmy wyznawcami teorii reinkarnacji święcie przekonanymi, że odrodzimy się znów w rekonstruktorskiej skórze - szanujmy swoje życie, bo mamy tylko jedno!






sobota, 19 października 2013

Parę słów o przędzach tkackich

1. Klejonki


 Zbierałam się do tego tekstu od paru tygodni, aż kopniaka do niego dała mi... klejonka. Bardzo pośrednio zresztą.
Otóż do zaprawiania wełny używam stale tej samej porcji roztworu w wielkim garze, do którego przed każdą nowa partią dodaję trochę ałunu i wodorowinianu potasu - tak, by utrzymać stałe stężenie. Aż na początek weekendu postanowiłam zaprawić porcję kupnej jednonitkowej przędzy tkackiej - pięknej wełny o beżowokremowym zabarwieniu, z wyraźną zawartością włosa rdzeniowego - normalnie cudo! A że zmęczony tygodniem człowiek w piątek nie myśli, po prostu przewinęłam wełnę z przemysłowej szpuli na motki, i wrzuciłam do gara....
...by po chwili zobaczyć, jak po roztworze bejcy rozchodzi się mroczna chmura mętnego kisielu!
- O żeż #%&#@, klejonka! - zaklęłam w duchu (moja kocica twierdzi, że nie tylko w duchu).
Cóż, mój "wieczny roztwór" nadaje się już tylko do kanalizacji. I wątpię, czy w ogóle ta porcja przędzy złapie porządnie bejcę.
Przypuszczam, że tkaczce mającej praktykę z przędzami przemysłowymi nie przyszłoby w ogóle do głowy, by wrzucić do zaprawy taką wełnę bez prania. A mi przyszło - bo przecież nie była tłusta...

Zaczynałam - lata temu - jako prządka, nie tkaczka. I, zgodnie z wiedzą pozbieraną głównie od osób, które same jeszcze przędły wełnę, nauczyłam się prząść ją we własnym tłuszczu. Gdy zaczęłam wykorzystywać swoją przędzę do tkania (na bardku i tabliczkach), nadal była to przędza nieodtłuszczona, a w każdym razie nie całkowicie. Gdy przyszło do użycia w tym samym celu wełny pranej - poczułam radykalną różnicę. Przędza zaczęła się "haczyć", mechacić, przecierać w tempie przyspieszonym. I była to taka sama wełna, z moich wrzosówek, tak samo przędziona, o bardzo podobnej grubości i kącie skrętu. Nie próbowałam na tym etapie wykorzystywać klejonek - po prostu stwierdziłam, że nie warto komplikować rzeczy prostych, i pozostałam przy przędzy z wełny nieodtłuszczonej.

Upewniły mnie w tym przeczytane opracowania. John Munro wielokrotnie stwierdza, że w sukiennictwie średniowiecznym nie tylko przędziono, ale i tkano wełnę w tłuszczu - przy przerobie sukienniczym oliwie bądź maśle, przy tańszych tkaninach niefolowanych często w zachowanym tłuszczopocie owczym. Również inni autorzy wskazują jako jeden z celów zabiegów foluszniczych - usunięcie pozostałości tłuszczu z utkanego materiału (Mączak 1955, Wigglesworth 2006). Lanolina, której pozostałości w tkaninach zauważa Nahlik (1952), i przypisuje jej funkcję impregnacyjną, mogła też być po prostu pozostałością procesu technologicznego. 

Współcześnie w tkactwie wykorzystuje się najczęściej klejonki skrobiowe - z taką właśnie miałam wątpliwą przyjemność podczas niefortunnej próby zaprawiania. Jakie są ich zalety? Przede wszystkim niewielki koszt. Ponadto są to klejonki "czyste", w stanie suchym bądź przy niewielkiej wilgotności niebrudzące. Są stosunkowo trwałe, przędzę z naniesioną tego typu klejonką można bezpiecznie długo przechowywać. Ich własności są stabilne w zmiennych temperaturach. W stanie suchym jednak są sztywne i nieelastyczne, podatne na wykruszanie z pracującej osnowy. Gdy już dojdzie do częściowego uszkodzenia przędzy, postrzępione końcówki włókien, odstające od przędzy, a usztywnione wciąż zachowaną na nich resztką klejonki, są nawet podatniejsze na zahaczanie się o sąsiednie nici osnowy i dalsze niszczenie, niż całkowicie klejonki pozbawione.

Tymczasem natłustki - zwłaszcza te historyczne, oparte na tłuszczach naturalnych - są kosztowne, nawet bardzo kosztowne w porównaniu z zawiesiną skrobiową. Tłusta w dotyku przędza łatwo zbiera zanieczyszczenia, i sama brudzi stykające się z nią elementy maszyn tkackich - tym większy to problem, im bardziej złożone maszyny (czyli im później w historii). Naturalne tłuszcze - wykorzystywane w sukiennictwie masło czy oliwa -  podlegają jełczeniu, a produkty ich rozkładu mogą z czasem nawet zniszczyć włókno (czyżby tu można było dopatrywać się przyczyny, dla której nie należało zbyt długo pozostawiać sukna na krośnie tkackim? Z całą pewnością wymusza to folowanie wkrótce po zakończeniu tkania.)  Wyższa temperatura upłynnia natłustkę, niższa ją zestala. Tu jednak koniec wad - natłustka nie wykrusza się z przędzy, nawet jeśli dojdzie do częściowego uszkodzenia tejże, to wciąż ułatwia poślizg wolnych końcówek włókien, i zapobiega dalszemu niszczeniu przędzy. Gdy klejonki skrobiowe w stanie suchym tracą własności antyelektrostatyczne, nie wysychająca natłustka jest pod tym względem niezawodna.

Czy w średniowiecznym tkactwie używano klejonek, czy natłustek? Przede wszystkim trzeba zaznaczyć, że potwierdzenie zastosowania jednych nie wyklucza zastosowania drugich - choć raczej nie jednocześnie (tłuszcze są hydrofobowe, natłuszczona przędza nie przyjmie już dobrze klejonki opartej na wodzie). Jednakże opracowania, których autorzy oparli się na źródłach średniowiecznych, a nie etnograficznych, zdecydowanie wskazują na natłustki. Również znana mi ikonografia nie sugeruje obecności niczego, co można by uznać za klejonkę - podczas gdy obecność natłustek potwierdza jak najbardziej.
Czesacze i gręplarze wełny wielokrotnie ukazywani są w pobliżu przenośnych piecyków i innych źródeł ciepła, i wyraźnie nagrzewają przy nich narzędzia pracy - to dowód na konieczność upłynnienia tłuszczu obecnego w czesance. Tłuszcz ten pozostawał w wełnie aż do etapu folowania sukna.
http://www.nuernberger-hausbuecher.de/75-Amb-2-317-28-v

Wzmianki o klejonkach pojawiają się w kontekście odniesień do współczesnego tkactwa artystycznego i ludowego - które w Europie już od wielu dziesięcioleci jest tak naprawdę też tkactwem artystycznym, korzysta często z półproduktow w postaci przędz maszynowych. Ponadto sukiennictwo ludowe na terenach Polski wygasło jako pierwsze - etnografowie stykali się zwykle z płóciennictwem i dywaniarstwem (przeważnie wykorzystującym lnianą osnowę przy wełnianym wątku; w taki też sposób wytwarzane są ludowe pasiaki). A przy włóknach łykowych natłustka sprawdza się słabo - wnika w ich głąb, osadza się wewnątrz i staje niemal nie do usunięcia, a jełczejąc, niszczy wyrób. Dlatego w płóciennictwie i tkaniu wełną na lnie zdecydowanie odpowiedniejsze są klejonki, począwszy od prządki plującej w palce przy przędzeniu (informacje własne, wielokrotnie potwierdzone w rozmowach z prządkami starszego pokolenia).

Jak przełożyć to na praktykę rekonstrukcji historycznej? Muszę powiedzieć, że ciężko, o ile nie pracuje się z wełną od etapu surowego runa lub przynajmniej wełny pranej samodzielnie przerabianej na czesankę. Wszelkie źródła i opracowania, z jakimi się zetknęłam, wskazują bądź to na zachowanie naturalnego tłuszczu owczego, bądź nanoszenie natłustki na etapie  czesania. W takim przypadku jej niewielka ilość może być skutecznie rozprowadzona po wełnie, nie dając efektu zbliżonego do porcji frytek z kiepskiego baru... Przy nanoszeniu jej ręcznie dopiero na gotową przędzę graniczy to z niemożliwością - choć współcześnie wykorzystuje się trochę inne metody: emulsje wodno-tłuszczowe (woda odparowuje, tłuszcz pozostaje), bądź nanoszenie kropelkowe (spray).
Bo natłustki są używane w tkactwie przemysłowym i dziś - tyle, że ze względu na trudności z przechowywaniem nanoszone są dopiero w zakładach tkackich. Jeśli napotykamy przędzę apreturowaną w handlu, to jest to przędza z klejonką.
Taka, jak ta, która zamieniła w kisiel moją zaprawę ałunową!

2. Kąt skrętu przędzy / TPI  (ki diobeł?)

 Jako że użyłam tu terminu może niezbyt powszechnie zrozumiałego, to wypadałoby go najpierw wyjaśnić. Co to jest kąt skrętu przędzy?
Jest to kąt, pod jakim skręcone - czyli odchylone od osi przędzy -  zostały tworzące ją włókna. Jest to też parametr, którego próżno by szukać w większości publikacji traktujących o znaleziskach tekstylnych - i to mimo faktu, że dla odtworzenia tych znalezisk jest jednym z najistotniejszych

 Najlepsze, na co można liczyć w tekstach, to stwierdzenia "mocno skręcona przędza", "słabo skręcona przędza". Lepsze, niż nic, ale dla mnie mało wartościowe, bo całkowicie subiektywne. Czy przędza skręcona pod kątem 20 stopni jest już "mocno skręconą"? A może dopiero ponad 40 stopni (a dlaczego nie 45)? Brak ten jest frustrujący o tyle, że to wielkość bardzo łatwo mierzalna - cóż, trzeba pogodzić się z faktem, że archeolodzy na ogół nie piszą dla rekonstruktorów. W nowszych publikacjach na szczęście coraz częściej sprawę ratują zdjęcia - ale jakość fotografii w opracowaniach sprzed więcej niż kilkunastu lat rzadko daje taką szansę.

Dlaczego kąt skrętu jest istotny?
Otóż (starzy wyjadacze wybaczą mi oczywistości) im mocniej skręcona przędza, tym jest ona mocniejsza i trwalsza, odporniejsza na przetarcie czy rozsnucie. Jako bardziej zwarta, jest też sztywniejsza i twardsza w dotyku, oraz "zimniejsza" - bo między mocno skręconymi włóknami pozostaje mniej izolującego powietrza.
Przędza słabiej skręcona jest miększa i delikatniejsza, cieplejsza, ale mniej trwała, bardziej podatna na przetarcie - tak podczas użytkowania, jak i jeszcze przy tkaniu.
Jak widać, trzeba znaleźć kompromis pomiędzy wadami i zaletami - dla różnych tekstyliów ten kompromis wypadnie w różnych punktach, zależnie od funkcji, jaką miały pełnić.


Autorzy opracowań niekiedy zamiast kąta skrętu przędzy podają liczbę jej skrętów na jednostkę długości. Dość rzadko jeszcze można się zetknąć z taką informacją w opracowaniach archeologicznych, natomiast w technologii przędzalnictwa jest ona jedną z podstawowych, i stąd przenika do literatury rękodzielniczej - zwłaszcza anglojęzycznej, w której powszechny jest termin TPI, czyli twists per inch (skręty na cal). I jeśli mamy do czynienia z tym skrótem, sprawa jest jasna. Gorzej, jeśli autor, dla którego język angielski nie jest rodzimym, pisze w tym języku, a operuje systemem metrycznym i nie zaznacza tego. Dlatego jeśli w anglojęzycznym opracowaniu napotykamy sformułowanie typu "yarn twist 2,5"  przed przystąpieniem do rekonstrukcji tej przędzy zawsze trzeba się upewnić, jaką jednostką autor operuje.

Warto dodać, że sama liczba skrętów na jednostkę długości to za mało, by określić, czy dana przędza była słabo, czy mocno skręconą, i jak mocno. Np. 3 skręty na cal to całkiem sporo przy grubej włóczce dziewiarskiej, i zupełnie mało przy cienkiej przędzy tkackiej. Dlatego TPI ma wartość informacyjną tylko w połączeniu z informacją o grubości przędzy - wyrażoną czy to wprost, czy poprzez gramaturę, czy liczbę nitek na cal (bądź cm) w tkaninie. Natomiast kąt skrętu jest wartością bezwzględną - przędza o skręcie 15 stopni będzie skręconą lekko, a 40 stopni - bardzo mocno, niezależnie od ich grubości.

Współcześnie, w epoce powszechnego stosowania tzw. dodatków uszlachetniających do wełny, można sobie pozwolić na przędzę o niskiej wartości skrętu. Będzie delikatniejsza, przyjemniejsza i cieplejsza w noszeniu, a odpowiednią jej wytrzymałość na przetarcie, przynajmniej podczas procesów technologicznych (bo potem niech się martwi klient) zapewnią owe dodatki uszlachetniające, czyli pewna ilość włókna syntetycznego o pożądanych właściwościach. Dlatego tkaniny przemysłowe, nawet te opisywane jako "stuprocentowa wełna", w rzeczywistości stuprocentowe nie są - zawierają przynajmniej kilkuprocentowy dodatek syntetyków, poprawiających odporność na rozciąganie i przetarcie, a nie wymienianych w składzie. Kąt skrętu przemysłowej przędzy tkackiej, z której barwieniem właśnie się zmagam, to zaledwie jakieś 20 stopni. W publikacji Wełniane tekstylia pospólstwa i plebsu gdańskiego M.Grupy dobrej jakości zdjęcia pozawalają oszacować kąt skrętu przędz w niektórych tkaninach - wynosi on (szacunek orientacyjny, na podstawie fotografii) najmniej około 30 a najwyżej 40 stopni (s. 195, 198, 220, 224, 225). Tkaniny o znacznie mniejszym kącie skrętu (s.208, 210) były wyrobami zdecydowanie luksusowymi, o gęstości ponad 47 nici/cm w osnowie, mało typowymi. Mniejszy kąt skrętu pojawia się również w wyrobach dzianych.

Póki co, bezskutecznie marzę o obszerniejszej pracy analizującej kąt skrętu (bądź TPI) większej próbki historycznych przędz. Jednakże lepszej jakości fotografie i rozrzucone wzmianki wyraźnie sugerują, że przeciętne historyczne przędze były zauważalnie mocniej skręcone, niż współczesne wełniane przędze przemysłowe. Dla tych ostatnich kąt skrętu równy 20 stopni jest już wartością dość wysoką - dla osnowowych przędz średniowiecznych i nowożytnych była to dolna wartość graniczna, z medianą w okolicach 30 stopni, a górną wartością graniczną około 45 stopni (zaznaczam, nie była to analiza reprezentatywnej próbki materiałów źródłowych, a tylko przegląd łatwo mi dostępnych zdjęć i opracowań).
Mediana pokrywa się z moimi praktycznymi obserwacjami - przędza o skręcie około 30 stopni (jednonitkowa, we własnym tłuszczu) doskonale sprawdzała się w moich eksperymentach tkackich:
Wytrzymałość przędz, nawet przy celowo dość brutalnym przerzucaniu bardka i nicielnic oraz dobijaniu wątku, była więcej niż zadowalająca - jednonitkowa przędza okazała się wytrzymalsza, niż dwojone przędze fabryczne (dywanówka z Kowar). Jedynym problemem okazała się niestabilność przędz jednonitkowych - najwęższe krajki po zwolnieniu naprężenia miały tendencję do spiralnego skręcania się w kierunku przeciwnym do skrętu przędzy. Nie jest to problemem, gdy pełnią funkcję obszycia, lecz może być niewygodne, gdy służą jako troki bądź owijacze. Ale to tylko argument na poparcie celowości dwojenia przędz do wyrobów pasmanteryjnych, o czym później.

Przędza o tym samym kącie skrętu, około 30 stopni, ale wykonana przez mnie z odtłuszczonej czesanki przemysłowej, także "dawała radę", ale wymagała zauważalnie delikatniejszego traktowania, przy energicznym przerzucaniu i dobijaniu zaczynała się mechacić, co było wstępem do jej uszkodzenia.
W niedalekich planach eksperyment z przędzą o zauważalnie mniejszym kącie skrętu - zdam sprawę z rezultatów.


3. Dwojenie przędzy

We współczesnym tkactwie artystycznym jako osnowę wykorzystuje się najchętniej przędzę dwojoną, gładszą, bardziej wyrównaną i odporniejszą na przetarcie. A że rekonstrukcja opiera się w dużej mierze na rękodziele artystycznym i ludowym, taka osnowa trafia i do tkactwa rekonstrukcyjnego, nawet na poziomie aspirującym do miana naukowego. Choćby w eksperymencie w Ribe jako osnowy do materiału przeznaczonego na rekonstrukcję koszuli z Viborga użyto przędzy dwojonej, mimo świadomości, że oryginał był wykonany na osnowie pojedynczej. Ogólnie w średniowiecznych tkaninach ubraniowych nie spotyka się przędz dwojonych, poza samymi brzegami tkanin (Crowfoot i in. 2001, s.46 i dalej)
Inaczej jest w wyrobach pasmanteryjnych. Krajki tkane na tabliczkach wykonywane były standardowo z przędzy dwojonej. W krajkach wykonanych na bardku lub wąskim krośnie (nie do rozróżnienia na podstawie gotowego wyrobu) występują również przędze pojedyncze (ibidem, s. 52 i dalej). Jednak wiele krajek "bardkowych" zostało wykonanych z przędzy dwojonej. 
Krajka na rękawie tuniki ze Skjoldehamn - przędza Z2S
Dlaczego? Jeden powód już wskazałam powyżej - małą stabilność przędzy pojedynczej w cienkich paskach, skutkującą spiralnym skręcaniem się gotowego wyrobu wokół własnej osi.
Ponadto przędza dwojona jest znacznie odporniejsza mechanicznie - tkanina z niej wolniej ulega przetarciu i zniszczeniu. Jeśli przyjmiemy, że krajki na brzegach rękawów, dekoltu i innych krawędziach tkaniny były stosowane nie tylko jako dekoracja, ale świadome wzmocnienie miejsc narażonych na uszkodzenie - to jasne staje się, że celowe było zastosowanie w tych miejscach trwalszego i mocniejszego surowca. Wreszcie, przy krajkach wzorzystych, w grę wchodzi większe wyrównanie i czytelność wzoru.

Przy wysokiej jakości wyrobach dziewiarskich i niciach do szycia celowość użycia przędzy dwojonej jest dość oczywista - przędza pojedyncza, jeśli nie jest napięta, za sprawą sprężystości włókien skręca się w kierunku przeciwnym do skrętu nadanego podczas przędzenia, przez co plącze się i rozkręca. Dwojenie, wykonywane w kierunku przeciwnym niż przędzenie, stabilizuje przędzę i zapobiega tym problemom - nawet puszczona wolno, stabilna przędza dwojona nie rozkręca się.
Ma to zasadnicze znaczenie również przy tkaniu na tabliczkach - obracając je, tkaczka bądź pogłębia skręt przędzy, bądź go niweluje. To pierwsze z czasem doprowadza do wytworzenia przekręconych "sprężyn" (co jeszcze nie jest najgorsze, bo można nadmierny skręt usunąć, zwolniwszy nici osnowy, bądź obracając tabliczki w przeciwną stronę), to drugie - do zniszczenia przędzy przez jej zmianę w luźne pasemko, które nieuchronnie rozpadnie się. Przy przędzy dwojonej, jeśli dochodzi do przekręcenia osnowy, można tak samo zniwelować je po zwolnieniu naciągu (lub zmieniając kierunek obrotów). Jeśli dochodzi do jej rozkręcenia - dwojona nić się wciąż nie rozpada, bo jednocześnie akumuluje się skręt jej składowych pojedynczych nitek. W stabilnej przędzy po zwolnieniu naciągu te nitki wrócą do dawnego układu, jednocześnie odtwarzając skręt dwojenia.

Dlaczego, mimo zauważalnych zalet przędzy dwojonej, nie wykorzystywano jej więc w tkaninach ubraniowych? Odpowiedź jest oczywista - czas! Zainteresowanych nim odsyłam znowu do eksperymentu z Ribe, zaś tu wspomnę tylko, że najbardziej praco- i czasochłonnym etapem wyrobu wszelkiego rodzaju tekstyliów było zawsze przędzenie. A wykonanie przędzy dwunitkowej oznacza przeszło dwukrotny wkład czasu i pracy - trzeba wysnuć i uprząść podwójną długość nici, a potem jeszcze nić tę zdwoić! Miało to uzasadnienie tam, gdzie chodziło o wykonanie stosunkowo małej ilości przędzy do "zadań specjalnych" - jak szycie, tkanie drobnych elementów pasmanteryjnych, niekiedy dziewiarstwo (warto dodać, że przędza dziewiarska na ogół była gruba w porównaniu z tkacką, a więc mniej czasochłonna sama w sobie).

Ale czas i wkład pracy to niejedyny czynnik. Dziś mogą nas fascynować "rustykalne" tkaniny o grubym, widocznym splocie, ale nie zmienia to faktu, że historycznie to nie one były cenione Tkaniny luksusowe, o gęstym splocie, wymagały odpowiedniego półproduktu - cienkiej przędzy. Dwojenie jej byłoby równoznaczne z pogarszaniem jakości gotowego produktu - wytwarzaniem gorszej tkaniny, gdy można było nie zmieniając surowca ani nakładu pracy wytworzyć lepszą.
Oczywiście, można przywoływać argument większej trwałości przędzy dwojonej - ale, jak widać po znaleziskach, nie był to argument istotny dla naszych przodków. Prządki były w stanie wytworzyć wystarczająco dobrą przędzę osnowową jednonitkową, i wytwarzały ją. Grubość nie była tu problemem, nawet te "pajęcze" nici były używane w tkactwie - i jasno widać, że z sukcesem (Grupa wspomina m.in. tkaninę o gęstości osnowy ok. 120 nici / cm)! Tkanin odzieżowych z przędzy dwojonej opracowania najzwyczajniej nie wymieniają (co oczywiście nie oznacza, że "być nie mogło", ale nie zajmuję się tu teorią bytów możliwych, tylko rekonstrukcją).

Moja praktyka to potwierdza - ręcznie wykonana przędza, zawierająca lanolinę, o skręcie w okolicach 30 stopni, nadaje się na osnowę bez dwojenia. Natomiast jeśli przędza tak wykonana ma wady sprawiające, że na osnowę się nie nadaje - dwojenie nic tu nie zmieni.
Nie spodziewam się kiedykolwiek wytwarzać przędzy o grubości porównywalnej ze wspomnianą wyżej (choćby dlatego, że wełna z moich ulubionych ras prymitywnych słabo się do tego nadaje), ale w przędzeniu mam pewną praktykę - i śmiało mogę powiedzieć, że wprawa, jaką w tej dziedzinie mogą mieć najwprawniejsi rekonstruktorzy, wytrzymuje porównanie najwyżej z parunastoletnią dziewczynką, dla której przędzenie było czynnością codzienną. Kobieta, która od wczesnego dzieciństwa przędła, przez większą część roku po kilka - kilkanaście godzin dziennie, otrzymywała przędzę taką, jakiej potrzebowała. Bez konieczności robienia nici gorszej, ale za to cieńszej, a potem jej dwojenia (i narobienia się przy tym dwa i pół raza więcej).

To, jaką wagę przywiązywano do natłuszczania wełny przy czesaniu (Bogucka, Munro), wskazuje na jeszcze jedna rzecz - wiedziano, że obróbka wstępna niszczy włókna, i starano się świadomie minimalizować ten problem.
Włókno ulega osłabieniu także na etapie przędzenia, jeśli przesuwając się, pasemko wełny lub przędza trze o jakiekolwiek obiekty. Przy przędzeniu na wrzecionie ten problem nie istnieje - a trzeba pamiętać, że nawet po wprowadzeniu kołowrotka, przędze osnowowe były (a przynajmniej miały być) wykonywane na wrzecionie. Przy przędzeniu na kołowrotku nowożytnym pojawiają się dwa punkty, gdzie przędza trze o elementy maszyny -  oczko i haczyki. Tym ważniejsze staje się jej natłuszczenie, zmniejszające opór i chroniące przed uszkodzeniem. Współczesny przerób tylko wydłużył ten proces, zwiększając liczbę miejsc, gdzie może dojść do osłabienia przędzy.

Na wytrzymałość przędzy ma wpływ także surowiec, z którego ją wykonano, czyli runo - a więc przede wszystkim typ i rasa owiec. Ale to już temat na samodzielny wpis...

Tymczasem można poprzestać na konstatacji, że współczesne przędze tkackie nie są rekonstrukcją przędz historycznych. A wobec tego ich wykorzystanie do rekonstrukcji historycznych wyrobów, przy użyciu historycznych narzędzi i technik, może stwarzać problemy zupełnie niehistoryczne. A szukanie "rekonstrukcyjnych" metod ich rozwiązania może nas zapędzić w kwadraturę koła, na podobieństwo kwestii: Jak zrobić historyczne buty do chodzenia po asfalcie? (Odpowiedź: Nie chodzić po asfalcie).
I podobnie należałoby powiedzieć: Jak tkać historyczne tkaniny z przemysłowej przędzy? Odpowiedź: Nie tkać z przemysłowej przędzy.

A powiedziawszy to, wracam do zabawy z "kisielotwórczą" inspiratorką tego tekstu. Tak jest, z przemysłową przędzą właśnie. Niedawno sprawiłam sobie pełnowymiarowe krosna, i mam zamiar ich używać. Ale do tego, by zapewnić sobie odpowiednią ilość "full-kosher" przędzy do ich osnucia, musiałabym jeszcze mieć prywatną niewolnicę....





Bogucka M.: Gdańskie rzemiosło tekstylne od XVI do połowy XVIIw, Warszawa 1956
Crowfoot E., Pritchard F., Staniland K.:  Textiles and Clothing, London 2001
Ejstrud Bo (red): From Flax to Linen. Experiments with flax at Ribe Viking Centre, Esbjerg  2011
Grupa M.: Wełniane tekstylia pospólstwa i plebsu gdańskiego (XIV-XVII w.) i ich konserwacja, Toruń 2012
Løvlid D. H.: Nye tanker om Skjoldehamnfunnet, Høsten 2009
Mączk A.Sukiennictwo wielkopolskie XIV-XVII wiek, Warszawa 1955
Wigelsworth J.R. : Science and Technology in Medieval European Life, 2006

poniedziałek, 30 września 2013

"Polska owca"... ale jaka?

Od pewnego czasu, gdy to zdarzyło mi się zakupić akcesoria tkackie w pewnym sklepie wysyłkowym, dość regularnie dostaję z niego oferty, to handlowe, to warsztatowe - między innymi, chcą nauczyć mnie przędzenia wełny. Lat temu kilkanaście pewnie byłabym nawet zainteresowana!

Ale nie w marketingu rzecz, tylko w terminologii. Otóż oferta, nieco koślawą polszczyzną, zapowiada:
Uczestnicy będą mieli okazję zapoznania się z historią i budową kołowrotków oraz przędzenia różnych rodzajów wełny: gręplowana warstwowo i w taśmie, polska i z merynosa.
To, czego pragnę się tu uczepić, to owa "wełna polska" jako specyficzny rodzaj (obok merynosa, jak rozumiem). A nie po raz pierwszy spotykam się z takim "określeniem technologicznym". Miałaby to być wełna... no właśnie, Bóg (Perun, Thor, Manitou...) raczy wiedzieć, jaka. W każdym razie odmienna od australijskiego czy argentyńskiego merynosa, który to jest niehistoryczny, nieekologiczny, plastikowy, i generalnie "be" / piękny, szlachetny, delikatny, wysokiej jakości i generalnie "cacy" (wybrać właściwe w dowolnej kombinacji).

Otóż nie ma takiego typu wełny jak "wełna polska".
Oczywiście, jeśli ktoś czuje się patriotą gospodarczym, i pragnie prząść tylko wełnę z owiec hodowanych w naszym kraju, to chwała jemu i cześć. Natomiast to, że dana partia wełny pochodzi z Polski, nie jest żadną informacją materiałoznawczą!

W Polsce hodowane są owce należące do wszystkich podstawowych typów (co nieco o nich: Owca owcy nierówna).

I tak, do owiec o runie mieszanym należą:
1. Wrzosówka - stara rodzima rasa o kolorowym, szarym bądź czarnym runie
2. Świniarka  - rzadziej hodowana, w kolorze białym
3. Cakiel podhalański - biały, czasem kolorowy, dziś rzadko hodowany w czystej rasie
4. Polska owca górska - nieco "utowarowiona" krzyżówka cakla podhalańskiego-  z mleczną owcą fryzyjską i caklem siedmiogrodzkim
Ponadto na małą skalę hodowane są u nas rasy nie będące rodzimie polskimi - skudde, wrzosówka lineburska, Soay.

Hoduje się u nas również merynosy, owce o gęstej i delikatnej, dość krótkiej puchowej wełnie . Merynos polski jest to owca duża, o użyteczności mięsno-wełnistej - typowe zwierzę dla hodowli intensywnej. Wełnę ma nieco grubszą od merynosów hodowanych w klimacie ciepłym i suchym, ale wciąż niewątpliwie jest to merynos!

Wśród polskich ras są również owce długowełniste. Najbardziej znane z nich to: owca pomorska, olkuska, kamieniecka, uhruska, żelaźnieńska (dwie ostatnie zaliczane do grupy PON, czyli polskich owiec nizinnych), polska owca pogórza. Są to owce o wełnie długiej, jednolicie dość grubej, dobrej do przędzenia, za to trudno ulegającej filcowaniu.

Nie brakuje w Polsce także owiec krzyżówkowych - o wełnie pośredniej pomiędzy owcami długowełnistymi a merynosami. Bardziej znane z nich to:
1. Corriedale polski (dla odróżnienia od rasy macierzystej pisany też jako korideil)
2. Czarnogłówka (rasa mięsna, pochodząca z Niemiec, ale od dawna hodowana w Polsce)
3. BOM (białogłowa owca mięsna)
4. Owca fryzyjska (rasa mleczna, pochodzenia obcego, ale z tradycjami hodowli w Polsce)
5. Owca wielkopolska (zaliczana do PON)

Uwaga: powyższy podział jak najbardziej można kwestionować, bo granica między owcami długowełnistymi i krzyżówkowymi nie jest w granicie wykuta - niektóre rasy znajdują się na pograniczu tych dwóch typów.
Wyliczyłam tylko rasy najpopularniejsze, i mające pewne tradycje hodowli - brak tu np. młodych ras towarowych, oznaczanych tylko kodami.

A dlaczego wyliczyłam? Dlatego, że z punktu widzenia hobbisty czy rzemieślnika informacja "wełna z polskich owiec" nie jest żadną informacją. Wełnie z merynosa polskiego wciąż bliżej do merynosa argentyńskiego, niż do jakże polskiej wrzosówki!
Jako prządka, tkaczka czy filcowniczka jestem zainteresowana przede wszystkim tym, czy dana wełna pochodzi z owcy w typie merynosowym, krzyżówkowym, długowełnistym, czy może prymitywnym mieszanym.
Podobnie jako kucharka chcę wiedzieć, czy kupując wołowinę dostanę polędwicę, czy rosołowe z kością. A dopiero w drugim rzędzie mogę być zainteresowana, czy krowa chodziła po argentyńskiej pampie, czy po pastwisku pod Grójcem.

niedziela, 29 września 2013

Farbowanie wrotyczem - kolor żółty

Wczesna jesień to pora, która nie sprzyja aktywności rzemieślniczej  - przynajmniej w moim przypadku. Idzie sobie człowiek do pobliskiego zagajnika (pięć brzózek na krzyż), aby narwać brzozowych liści do farbowania. I co przynosi do domu? Takie coś:

Oczywiście farbowanie idzie w kąt, i można się najwyżej pochwalić grzybkami marynowanymi...
Ale do rzeczy - od czasu do czasu uda się zrobić i coś poza kulinariami.

Wrotycz pospolity (Tanacetum vulgare) to bardzo wdzięczne zielsko, farbujące w wersji podstawowej (bez zaprawy, lub zaprawa ałunowa, nie modyfikująca koloru) na żółto.
Znaleźć je można praktycznie wszędzie, na raczej jałowych, względnie suchych łąkach, które nie są utrzymywanie w we względnej kulturze rolnej. Czytaj: nikt ich nie kosi, i nie niszczy na nich niepożądanych chwastów. Bo z punktu widzenia rolnika wrotycz jest na łące niepożądany - zjedzony, ma właściwości trujące.  Dlatego najłatwiej znaleźć go na łąkach nie uprawianych i zapuszczonych, albo na poboczach dróg. A że farbiarzowi, inaczej niż zielarzowi - bo jest to i roślina lecznicza - nie przeszkadza nawet zbiór z miejsc ekologicznie wątpliwych (w końcu jeść tego nie zamierzamy), to szerokie rowy i nasypy przy nowych "eurodrogach" okazują się niewyczerpanym rezerwuarem tego surowca.A tak wygląda kwitnący wrotycz:
Źródło: Wikimedia Commons
I taki właśnie nas interesuje, bo to kwiaty są głównym źródłem barwnika. Można go nieco wydobyć również z liści, choć trudniej tu o uzyskanie czystego i żywego wybarwia. Natomiast sztywne, zdrewniałe łodygi zawierają barwnik w tak śladowych ilościach, że zdecydowanie należy je odrzucić przed zalaniem wodą (wcześniej świetnie zbiera się, suszy i przechowuje wiszący w pęczkach).
Wrotycz kwitnie w lipcu - sierpniu, ale jeśli zostanie wcześnie skoszony, potrafi się zmobilizować do odrostu i "awaryjnego" kwitnienia, które wypada odpowiednio później - nawet w końcu września, jak przy jednej z dróg koło mnie (wykoszono ją w początku lipca, i parę dni temu, w samej końcówce września,  zebrałam tam solidny bukiet kwiatów).

Wrotycz farbuje zarówno świeży, jak i suszony. Zawieszony w przewiewnym miejscu, doskonale się suszy, i jest surowcem bardzo łatwym do przechowania na zimę.
Niemodyfikowany, daje kolor żółty - czysty i żywy, o intensywności zależnej od ilości surowca, a tym samym siły kąpieli barwierskiej.

A oto efekty barwienia wełny wrotyczem: motek na górze to efekt pierwszego barwienia, motek poniżej jest z partii, która powędrowała do gara jako druga, do częściowo już wyczerpanej kąpieli.
W obu przypadkach użyłam 100% wełny (motek na górze - ręcznie przędziona wełna z PON, bardzo luźna. Motek na dole - maszynowo przędziona wełna w typie polskiej owcy górskiej. Mogło to odrobinę pogłębić różnice w wybarwieniu (włos rdzeniowy, obecny w wełnie owcy górskiej, gorzej przyjmuje barwnik).
Obie partie zaprawiane były tak samo, ałunem (10g na 100g wełny) w obecności kamienia winnego (5 g na 100 g wełny). Bez zaprawy także można otrzymać żywe barwy, natomiast należy się spodziewać mniejszej trwałości.

Przy barwieniu należy w zasadzie unikać zbyt wysokiej temperatury, zwłaszcza przekraczania granicy wrzenia. Przy gotowaniu zaczynają się uwalniać zawarte we fragmentach łodyg i dna kwiatowego brązowe barwniki, rozkłada się chlorofil, i wybarwienie od żółtego stopniowo przesuwa się w stronę żółtawego brązu. Można to wykorzystać świadomie do modyfikowania koloru, natomiast nie warto tą drogą próbować wyekstrahować więcej żółtego... Zwłaszcza, że jeśli potrzeba "więcej", to o wrotycz nietrudno.

Ciąg dalszy (jak z żółtego zrobić zieleń) nastąpi!




wtorek, 13 sierpnia 2013

Dlaczego runo śmierdzi

... i co można w nim znaleźć


Czy to prządka, czy filcownik, czy krawiec chcący wypchać przeszywanicę - ten, kto potrzebuje owczej wełny, ma do wyboru bądź przemysłową czesankę, bądź runo prosto z owcy. Jeśli z chęci odtworzenia całego procesu technologicznego, a nie wykorzystania przemysłowego półproduktu, poszukiwania wełny z rasy komercyjnie niedostępnej, czystej oszczędności, i jakiegokolwiek innego powodu zdecyduje się na pracę z surowym runem, może przeżyć bolesne - chciałam powiedzieć: śmierdzące - zaskoczenie. Bo po otwarciu worka czy pudła, zamiast neutralnej czy wręcz pachnącej czesaneczki, wyłoni się skłębiona masa o zapachu, delikatnie mówiąc, specyficznym, a wyglądzie nie odbiegającym od zapachu. Obrzydliwym? To już kwestia gustu, dla mnie ten zapach jest po prostu "owczy". Ale nieraz stykam się z reakcją, i to nawet ze strony zaprawionych w bojach z dziwnymi substancjami miłośniczek i miłośników rekonstrukcji : "Co TO jest?".

A że ponoć nie ma głupich pytań, tylko głupie odpowiedzi, to postaram się na to pytanie odpowiedzieć. A więc: co oprócz wełny wchodzi w skład owczego runa?

1. Tłuszczopot
Jest to jak najbardziej naturalny i prawidłowy składnik owczego runa. 
Zgodnie z nazwą, substancja ta jest mieszaniną - w jego skład wchodzi przede wszystkim wydzielany przez skórę zwierzęcia "tłuszcz" - chemicznie będący woskiem, a dokładniej mieszaniną estrów kwasów tłuszczowych i steroli, znaną jako lanolina - oraz pozostałości potu, także wydzielanego przez skórę. (Przy okazji warto rozprawić się z bzdurą uparcie potarzaną zwłaszcza na portalach kosmetyczno-ekologicznych - lanolina to nie tłuszczopot, lanolina jest składnikiem tłuszczopotu).
Skład tłuszczopotu bywa rozmaity - we frakcji tłuszczowo-woskowej mogą występować w przewadze składniki łatwiej lub trudniej topliwe. Jeśli dominują te drugie, tłuszczopot jest twardy, sztywno skleja włosy i bardzo utrudnia przędzenie w tłuszczu. Również frakcja potowa (oprócz wody głównie mocznik, sole mineralne i kwasy organiczne) bywa rozmaita, różny też bywa jej procentowy stosunek do frakcji tłuszczowej.

Jak łatwo się domyślać, taka mieszanina, pozostająca na ciele owcy w warunkach ciepła i pewnej wilgoci, ma prawo wydzielać specyficzny zapach. I nie ma on nic wspólnego z poziomem higieny w hodowli, brudem czy "zapuszczeniem" owiec - tłuszczopot to naturalnie powstająca wydzielina, w warunkach naturalnych niezbędna dla zdrowia owcy (daje wodoodporność okrywie i natłuszcza skórę). Owca to nie pudelek, i hodowca nie wsadzi jej co tydzień do wanny...
Warto dodać, że intensywność tego zapachu jest indywidualną cechą poszczególnych ras i pojedynczych owiec. Mimo, że zawartość tłuszczopotu w runie jest najwyższa u ras kulturalnych (do 50% wagi runa u merynosów), to woń bywa silniejsza u owiec prymitywnych - a szczególnie u dojrzałych samców.

Jak się pozbyć tego zapachu? Cóż, tylko poprzez usunięcie tłuszczopotu. Aby tego dokonać, należy upłynnić tłuszcz poprzez zastosowanie wyższej temperatury (w okolicach 40 stopni), lub usunąć go przy użyciu mydła bądź słabej zasady (np. odstałego moczu). Współcześnie można do tej listy dodać rozmaite detergenty. Efektem oczywiście będzie wełna odtłuszczona, pozbawiona naturalnego smarowidła. Jeśli zastosujemy umiarkowaną ilość środka piorącego, usuniemy tylko część tłuszczu - bywa to pożądane np. przy zawierających dużo tłuszczopotu runach szlachetnych, jeśli chcemy je tylko częściowo odtłuścić do przędzenia.

2. Odchody - kał i mocz. 
Owca, podobnie jak większość innych roślinożerców, nie kontroluje momentu i miejsca wydalania, nie ma swojej "ubikacji" i "legowiska" (jak np. koty). U zwierząt dzikich lub żyjących w warunkach chowu swobodnego, na nieograniczonej przestrzeni, małe jest prawdopodobieństwo, że zwierzę ułoży się na środku niedawno zrobionej kupy. Na ograniczonym wybiegu, a zwłaszcza w oborze, jest to niestety bardzo prawdopodobne. Na szczęście kał zdrowej owcy ma postać suchych "bobków", prawie nie brudzących. Gorzej, jeśli ulegnie rozmięknięciu w moczu, podsiąkającej deszczówce, itp. Dlatego owce utrzymuje się na tzw. głębokiej ściółce - jest to gruba warstwa suchej słomy, która działając jak gąbka, odprowadza mocz i wodę. A zadaniem hodowcy jest częste tej słomy uzupełnianie, tak, by przysypać nią odchody, i przede wszystkim nie dopuścić do utrzymywania się wilgoci w górnej warstwie ściółki.

Oczywiście, nie jest to stuprocentowa ochrona przed zabrudzeniem - nawet "suche" bobki brudzą, a hodowca nie będzie czuwał z wiązką słomy 24 godziny na dobę, by podściełać na każdą kupkę odchodów. Dlatego współcześnie w hodowli stosuje się też podłogi rusztowe - jednak jest to rozwiązanie służące wygodzie człowieka, a nie zwierząt. Owce nie są naturalnie dostosowane do przebywania na ażurowej podłodze rusztów, i nie czują się na nich dobrze.

A więc odrobina kału na końcach włosów, albo nawet zabłąkany między włosami samotny "bobek" to wciąż rzecz, której w runie można się spodziewać. Jednak w żadnym razie to zabrudzenie nie ma prawa przybierać postaci zaskorupiałych dredów z g...! Takie zjawisko świadczy o jednej z kilku rzeczy:
1. Wilgoć i brud w owczarni - hodowca źle wykonał swoją pracę.
2. Owca (niekoniecznie ta, która nosiła to runo - mogła to być inna sztuka w stadzie) chorowała na biegunkę. Takie zwierzę powinno być szybko odizolowane od stada - tak dla leczenia, jak i dla uniknięcia zabrudzenia innych owiec.
3. U owiec o owełnionych ogonach często dochodzi do zabrudzenia tychże kałem i moczem. Machając ogonem, zwierzę rozprowadza te nieciekawe dodatki po runie całego zadu. Dlatego hodowcy dokonują u jagniąt tzw. uszczykiwania ogonków, to jest ich amputacji między 3 a 4 kręgiem ogonowym. Zabieg ten nie jest konieczny u ras krótkoogoniastych (prymitywne owce północnej Europy, m.in. wrzosówka), mających ogon krótki i nieowełniony, pokryty sierścią.  Nie wykonuje się go także u owiec tłustoogoniastych - amputacja ich masywnego ogona byłaby zbyt obciążającą dla zwierzęcia.

Zabrudzenie odchodami można usunąć z wełny bez pomocy wysokiej temperatury i środków piorących. Wystarczy namoczyć runo w możliwie dużej ilości chłodnej bądź letniej wody. W ciepłej porze roku najlepiej robić to na dworze - wtedy można pozostawić namakające runo na dzień lub nawet parę, bez ryzyka, że familia je eksmituje... i nas przy okazji. Po odlaniu brudnej wody zalewamy kolejną porcją, powtarzając, aż przy kolejnym odlewaniu nie będzie przypominała burej zupy. Nie należy oczekiwać wody przezroczystej i runa sterylnie czystego - dopierzemy je do czysta później, w przędzy lub gotowym wyrobie.
Historyczną metodą, stosowaną w drobnej hodowli ras prymitywnych jeszcze w pierwszej połowie XX wieku, było mycie owiec, zwykle w rzece. Nie zawsze jednak taka kąpiel wychodziła na zdrowie zwierzętom, a mokra wełna, póki nie wyschła, była bardzo podatna na ponowne zabrudzenie. Mycie owiec zanikło wraz z rozpowszechnieniem owiec szlachetnych o bardzo źle wysychającym runie zamkniętym, oraz przemysłowego przerobu połączonego z mechanicznym praniem wełny.

3. Zanieczyszczenia roślinne
1. Aby uniknąć zabrudzenia odchodami, stosuje się ściółkę ze słomy. Tu już widać jedno źródło możliwego "śmiecia" w wełnie, nie najgorsze jednak - ściółka, na której żyją owce, szybko zostaje sprasowana ich ciężarem, ponadto zdrowa owca kładzie się na brzuchu, i nie zanieczyszcza bardziej wartościowych partii - boków i grzbietu.
2. Większym problemem są chwasty na pastwisku, zwłaszcza te złośliwe, obdarzone haczykami czepnymi przy nasionach, jak kulki łopianu, nasiona uczepu czy kuklików, znane jako obłożenie runa. Gdy raz dostaną się do runa, ich usunięcie jest bardzo trudne, nawet przy czesaniu - w praktyce najlepiej po prostu wyrzucić mocno obłożone partie.
3. Z reguły jednak największym źródłem zanieczyszczeń roślinnych - nie tak złośliwych, jak obłożenie, ale dużo bardziej wszechobecnych - są cząstki paszy osypujące się z paśników. Drabinka paśnika, za która zadaje się siano czy słomę paszową, znajduje się na pewnej wysokości. Gdy owce pobierają paszę z dołu, okruchy osypują się na nie, potężnie zanieczyszczając wełnę na głowie i karku oraz przedniej części grzbietu.
Aby temu zapobiec, należy stosować paśniki dopasowane do wysokości zwierząt - nie wyższe od nich. Tyle teoria,  w praktyce jest to nieco trudniejsze, bo paśnik dostosowany do wzrostu merynosa polskiego (rosła owca mięsno-wełnista) będzie już za wysoki dla wrzosówki. A jagnięta zawsze będą za niskie w stosunku do paśnika zbudowanego dla owiec dorosłych - dlatego w runie jagnięcym najczęściej pełno bywa drobinek siana i słomy.

4. Błoto i piasek
Jeśli owca pasie się na porośniętych trawą łąkach, jej runo w zasadzie nie powinno wchodzić w kontakt z ziemią. Im pastwisko i wybieg są w gorszym stanie, wygryzione i wydeptane do gołej ziemi, tym o takie zanieczyszczenia łatwiej. Szczególnie w runie pochodzącym od zwierząt z różnego typu "mini zoo" i podobnych miejsc, gdzie owce często spędzają całe miesiące na gołym placyku z trawą wyżartą aż do korzeni. Ogólnie runo tak utrzymywanych owiec nie jest godne polecenia, ale zdarza się, że w takich miejscach hodowane bywają ciekawe rasy, i zależy nam na wykorzystaniu ich wełny.
Nie należy wówczas desperować. Piach usuwa się dość łatwo podczas trzepania i czesania na grzebieniach - i warto zacząć właśnie od wytrzepania go, bo jeśli potem krąży na zgrzeble bądź zgrzeblarce, to uszkadza i włosy runa, i same narzędzia. Można go też łatwo wypłukać. Zaschnięte błoto usuwa się podobnie do odchodów, wystarcza do tego chłodna bądź letnia woda bez detergentów. Jednak runo, które długo pozostawało w kontakcie z wodą deszczową i błotem, bywa pozbawione ochronnej warstwy tłuszczopotu, osłabione i kruche - tej wady już nie usuniemy.

5. Przystrzyżyny (ang. second cuts - powtórne cięcia)

Nie są to "ciała obce"  w wełnie, ale też przeszkadzają, i to bardzo. Powstają wtedy, gdy strzygacz za pierwszym cięciem zestrzyże włosy runa w części ich długości, a potem ponownie w tym samym miejscu, lecz już bliżej skóry. Efektem będzie obecność w runie kępek włosów bardzo krótkich, zbyt krótkich, by mogły się związać w przędzę, a często nawet w filc. Historycznie nie były większym problemem, dopóki używano nożyc, wykonujących na raz cięcie na niedużej szerokości.. Maszynka elektryczna sprawiła, że stały się znacznie częstsze - strzygacz przykłada jej szerokie (około 7 cm) ostrze do skóry owcy i wykonuje cięcie na całej tej szerokości. Ale ciało owcy nie jest płaskie, tylko obłe - więc tnie po stycznej do (powiedzmy) okręgu, częścią szerokości przy skórze, częścią w oddaleniu od niej. Gdy za kolejnym cięciem zatrąci o powierzchnię, gdzie już strzygł - powstaje przystrzyżyna.

Teoretycznie można tego uniknąć, wykonując prawidłowo strzyżę - za każdym przesunięciem maszynki zbierając tylko wąski pas runa, tuż przy skórze. Ale powiedzcie to strzygaczom, opłacanym na akord po 3 zł od sztuki owcy, oraz hodowcom, dla których wełna jest tylko kłopotem, od którego trzeba uwolnić zwierzaki dla ich zdrowia.Pozostaje pozbywać się przystrzyżyn po fakcie - jako że w żaden sposób nie są związane z runem, to na szczęście nie jest to trudne, łatwo je wytrząsnąć, wytrzepać, lub wyczesać na grzebieniach.

*Spotykam się z określaniem przystrzyżyn jako "podstrzyżeń" - to błąd terminologiczny. Podstrzyżenie albo podstrzyganie to zabieg zootechniczny polegający na ostrzyżeniu runa w okolicach narządów rodnych i wymienia (czasem też odbytu). Wełna w tych okolicach brudzi się bardzo, zwłaszcza w czasie porodu. Świeżo urodzone jagnięta nie zawsze potrafią odnaleźć wymię matki w długiej wełnie, co może nawet skończyć się ich śmiercią z głodu. Zapobiega temu podstrzyganie.
Oczywiście taka wełna, pochodząca z najsłabszych produkcyjnie partii ciała zwierzęcia, zwykle zabrudzona, i krótka, bo pozyskiwana poza porą właściwej strzyży, jest zwykłym odpadem.

6. Złuszczony naskórek
Ponieważ owcze runo jest zwarte, złuszczająca się stopniowo fragmenty wierzchniej warstwy skóry nie mogą wydostać się na zewnątrz, i pozostają między włosami. U zdrowej owcy mają one postać nielicznych, drobnych płatków, trudnych do zauważenia nieuzbrojonym okiem, które same osypują się z suchszej wełny, a z bardziej tłustej usuwa je byle płukanie. Jeśli są duże i wyraźne, a co gorsza towarzyszą im strupy, to jasny znak, że owca cierpiała na jakąś chorobę skórną! Mógł to być zwykły efekt podrażnienia skóry w warunkach wilgoci i niedostatecznej higieny - ale mogły być i rzeczy gorsze, jak grzybice czy świerzb. Nie jest  to coś, w co chciałby się pakować ręce! Jeśli mamy względem danego runa jakieś podejrzenia, jednak nie na tyle silne, by je od razu spalić na stosie, to warto dokonać prania w naprawdę gorącej wodzie z detergentem. Jeśli unikniemy przy tym tarcia i nagłych zmian temperatury, runo nie powinno ulec zniszczeniu. Detergent w takiej sytuacji będzie lepszy od zasadowego mydła, które mogłoby ułatwić sfilcowanie.

                                                          ***
Ponadto można w runie natrafić na resztki farb służących do znakowania owiec (zwłaszcza małych jagniąt). Takie zanieczyszczenia obejmują z zasady tylko małą porcję włosów - najlepiej usunąć je przed praniem.
Jeśli runo jest wyraźnie bardziej zanieczyszczone w jakiejś partii (zwykle zad) - warto je oddzielić od reszty, i uprać osobno. Czystszą resztę można wtedy potraktować delikatniej, albo nawet uprząść bez prania.
Natomiast jeśli runo ma być "nadzieniem" do przeszywanicy - nie ma powodu, by je zostawiać w tłuszczu. Na nic tu nie potrzebna ani jego lepsza przędność, ani odporność gotowego wyrobu na przemakanie - a przepocona przeszywka z niepranego barana to broń biologiczna zdolna powalić całe armie.




czwartek, 1 sierpnia 2013

Farbowanie pokrzywą - podejście pierwsze

Naczytawszy się nieco o farbowaniu pokrzywą na kolor zielony, postanowiłam spróbować. Jako surowca barwierskiego użyłam świeżych (no, trochę przywiędłych) liści i wierzchołków pędów pokrzywy zwyczajnej (Urtica dioica). Wagowo było tego trochę ponad kilogram.

Materiałem poddanym barwieniu była wełna dywanowa 100% z owcy o runie mieszanym, fabrycznie barwiona na kolor jasnej kawy z mlekiem. Mogło to nieco zafałszować otrzymane kolory - ale na pierwsze podejście szkoda mi było wełny ręcznie przędzionej, a jeśli chodzi o przędze fabryczne, od bankructwa Aniluxu ciągnę na rezerwach...

Zebrane liście zalałam wrzątkiem, i zostawiłam na dwa dni - w tym czasie dwa razy podgrzewając do temperatury około 80 stopni. Odcedzony ciemnozielony napar, w ilości 4 l, wyglądał całkiem obiecująco. Dodałam do niego odrobinę siarczanu miedzi - około płaskiej łyżeczki.
Włożony do naparu motek wełny (50 g suchej masy) zaprawionej ałunem z kamieniem winnym, po podgrzaniu i pozostawieniu do wystygnięcia przez noc przybrał zieloną, nasyconą barwę... do chwili płukania.
Niestety w tym krytycznym momencie okazało się, że barwnik bardzo słabo związał się z wełną. Płukałam i płukałam... a wełna ciągle wypuszczała z siebie soczystą zieleń. Kiedy w końcu przestałyśmy (ona farbować, a ja płukać) kolor był bladozielony.
Od lewej: barwienie z zagotowaniem, bez zagotowania, wełna przed barwieniem

Tymczasem kolor kąpieli w garnku optycznie nawet się nie zmienił - wciąż była równie ciemnozielona, czyli nadal pozostało w niej dużo barwnika. Wobec tego wrzuciłam do gara kolejne 50 g tak samo zaprawionej wełny - i tym razem podgrzałam bez skrupułów, doprowadzając do wrzenia, i także zostawiając do ostygnięcia na noc.
Jak widać, wybarwienie jest sporo intensywniejsze. Zresztą wiedziałam to od pierwszej chwili płukania - ta partia miała znacznie lepiej związany barwnik. Jednak coś za coś - zamiast dość czystej zieleni otrzymałam kolor zgniłozielony. Wyraźnie chlorofil, barwnik nieodporny na ogrzewanie, uległ już częściowemu rozkładowi. 

Przypuszczam, że zwłaszcza motek z pierwszego podejścia bez zagotowania, ten bladozielony, mógłby mieć jeszcze czystsze wybarwienie, gdybym użyła białej wełny - do następnego podejścia dorzucę przynajmniej próbki przędzy niebarwionej. 

Teraz pora wywiesić motki na zjadliwe letnie słońce, i sprawdzić, jaka będzie odporność chlorofilu na światło.

Notatki do następnego podejścia:
1. "Coś" z tego wyszło, czyli następne podejście będzie.
2. Użyć wełny białej, przynajmniej próbek.
3. Na jednym z motków użyć zaprawy miedziowej
4. Poszukać optymalnej temperatury - 80 stopni to zdecydowanie za mało dla utrwalenia barwnika, 100 skutkuje już znacznym rozkładem - a gdzie leży optimum?

środa, 31 lipca 2013

Czesanie i zgrzeblenie - a przędzenie worsted i woolen

czyli o dwóch sposobach przygotowania wełny, i przędzenia tejże


Współczesna prządka styka się z reguły z wełną pod dwiema postaciami: albo surowego runa prosto z owcy, albo gotowej przemysłowej czesanki w długich pasmach. A co dzieje się "pomiędzy"? I jak to niegdyś wyglądało?

1. Najprostszą metodą jest to, co anglojęzyczni nazywają "spinning from the lock". Z polskich prób nazwania tej metody najbardziej przemawia do mnie "przędzenie w runie". Po prostu bierzemy płat owczego runa, i nie czesząc, nie rozbijając naturalnego układu włosów, zabieramy się do przędzenia. Przedtem można najwyżej nieco rozluźnić go w palcach i wybrać roślinne zanieczyszczenia. Jedyna selekcja i porządkowanie włosa, jakie przy niej ma miejsce, to sortowanie przy wybieraniu płatów runa. Prawie zawsze używa się tu wełny surowej, niepranej - w naturalnym tłuszczu.
Jak się rzekło, jest to metoda najprostsza i najprymitywniejsza - co nie znaczy, by produkt musiał być niskiej jakości. Włosy w runie są naturalnie równoległe, jak w dobrze przygotowanej czesance. Pominięcie obróbki wstępnej sprawia, że nie mają okazji ulec zerwaniu i przetarciu, a więc przędza może być gładsza i mocniejsza, dobrze nadająca się na osnowę tkacką.
Z drugiej strony, wymaga naprawdę dobrego surowca. Wełna brudna, zlepiona błotem i kałem, bądź częściowo sfilcowana, nie nadaje się do przędzenia bez obróbki. Obecność luźnych ziaren piasku także bardzo utrudnia przędzenie i pogarsza jakość otrzymanej przędzy. Usunięcie rozdrobnionych zanieczyszczeń roślinnych także nie jest możliwe bez rozbijania struktury runa. Stąd zdarzało się, że po strzyży owiec dokonywano selekcji runa, i najlepsze fragmenty przeznaczano do przędzenia bez obróbki, a resztę oddawano do prania i gręplowania (informacja od starszych prządek, okres przed i tuż po II wojnie).
W średniowiecznej ikonografii trudno znaleźć potwierdzenie stosowania tej metody - widzi się tam na ogół wełnę czesaną lub zgrzebloną. Ale trzeba pamiętać, że jest to metoda przerobu "niewyspecjalizowanego" - a więc głównie wiejskich kobiet, przerabiających małe ilości wełny, niekoniecznie wyrównanej i jednolitej, zwykle z owiec prymitywnych, a więc o mocnym zróżnicowaniu charakteru włosa w różnych partiach runa.

2. Kolejna metoda to czesanie (ang. combing) - technika polegająca na przeciąganiu pasemek wełny przez zęby grzebienia. W ten sposób włosy runa zostają ułożone równolegle, pozbawione tych najkrótszych, oraz zanieczyszczeń roślinnych. Można to robić, trzymając pęczek runa z jednego końca, i przeciągając przez grzebień, ale metodą skuteczniejszą, wydajniejszą, chroniącą rozczesaną wełnę przed ponownym sprasowaniem w dłoni (a dłoń przed stalowymi zębami) jest wykorzystanie dwóch grzebieni, prostopadłych do siebie. W jednym, nieruchowym, osadzone jest runo do przeczesania - drugim stopniowo przeciągamy je przez zęby. Wreszcie wełna znajdzie się na grzebieniu ruchomym, na pierwszym pozostaną tylko włosy bardzo krótkie, splątane nie do odzyskania, oraz zanieczyszczenia roślinne. Większość tych ostatnich zresztą podczas czesania po prostu się osypie.
                                      Cunrad kemmer - czyli "Konrad czesacz", zm. 1414                                                       http://www.nuernberger-hausbuecher.de/75-Amb-2-317-28-v




3. Narzędziem szybszym i wydajniejszym od grzebienia jest zgrzebło, zwane też z niemiecka gręplą - w najprostszej wersji deseczka gęsto nabita drobnymi zębami. O ile grzebień pracuje tylko jedną bądź dwiema liniami zębów, to grępla - całą powierzchnią.
Ta większa wydajność ma jednak swoją cenę. Grępla nie oddziela krótkich włosów i zanieczyszczeń roślinnych, pozostają one w wełnie.  Może wręcz służyć jako narzędzie "fałszerskie" - pozwala skutecznie mieszać różne gatunki wełny, na przykład wełnę dłuższą z bardzo krótką, zbyt krótką, by z niej samodzielnie stworzyć przędzę. Taką mieszaninę prząść można - dłuższe włosy posłużą w niej jako element nośny, a skręcone z nimi krótsze "dodadzą objętości" przędzy. Nić taka jednak będzie podatna na zrywanie, a wykonana z niej tkanina będzie gubić włosy, kłaczyć się i łatwo przecierać za sprawą wychodzących z niej zbyt krótkich włókien.
Dlatego w sukiennictwie przyjętą praktyką było wykorzystywanie wełny zgrzeblonej do przędzy wątkowej, podczas gdy przędzę osnowową wykonywano z wełny czesanej. Wątek nie był poddawany obciążeniu podczas tkania, a w trakcie folowania tkaniny krótkie włosy zostawały w niej uwięzione na trwałe za sprawą filcowania. Wychodzące końce, po postrzyganiu, tworzyły tak pożądany kutner.
                                                    Bernhardt peuschel  (zm 1561)                                                                     http://www.nuernberger-hausbuecher.de/75-Amb-2-317b-13-r
Oprócz kompletu grępli (ruchomej w ręku rzemieślnika i nieruchomej na stole) można zobaczyć pod stołem czółenka tkackie, i zgrzebło draperskie do wykańczania sukna, wykonane z główek szczeci sukienniczej  (Dispacus sativus a. Dispacus fullonum ).

Czy wełna zgrzeblona dziś występuje? Jak najbardziej, choć oferta sklepów dla filcowników i prządek sugerowałby coś innego - nieodmiennie oferują one "czesankę". W rzeczywistości jednak przemysł jak najbardziej przerabia wełnę systemem zgrzebnym - tylko do tych sklepów jakoś ona nie trafia... A jeśli nawet trafia, to nieodmiennie jest nazywana także "czesanką" - jako uniwersalny termin na określenie tego, co przestało już być runem, a nie stało się jeszcze przędzą czy filcem.

Źródło zdjęć: www.poltops.pl
Na górnym zdjęciu widać czesankę, na dolnym - wełnę zgrzebloną. Można zauważyć w niej w niej włosy krótsze, skręcone, nierównoległe do pasma taśmy, oraz pojedyncze włosy kempowe (wyraźnie grubsze i niewybarwione, odbijające od barwionej  rudej taśmy).

Warto dodać, że wełna zgrzeblona zdecydowanie łatwiej się filcuje - krzyżujące się i biegnące pod różnymi kątami włosy łatwiej się wiążą, krótsze włosy w filcu nie są problemem, wręcz dobrze wypełniają przestrzenie między dłuższymi. Biorąc jeszcze pod uwagę fakt, że historycznie wartościowa czesanka była rezerwowana na przędzę osnowową, słusznym byłoby wybieranie do filcowania wełny zgrzeblonej, a nie czesankowej.

Czesanka i wełna zgrzeblona były nie tylko rozmaicie przygotowywane, ale i przędzione. Dziś jest to o tyle, trudniejsze, że jeśli korzystamy z wełny przemysłowej i tylko ręcznie ją przędziemy, to i jedną, i drugą otrzymujemy w podobnej, długiej i szerokiej taśmie, która do przędzenia dzieli się na cieńsze, i jeszcze cieniej rozciąga. Historycznie wyglądało to inaczej. Z czesanki tworzono taśmę, ale na bieżąco, wysnuwając ją z "pęczka", i chwytając przy tym za końce włosów. Kierunek snucia nici był równoległy do włosa (i taki też pozostał). Takie przędzenie, z użyciem wełny czesankowej i wysnuwaniem przędzy równolegle do włosa, znane jest jako worsted spinning.

Ręczne zgrzeblenie daje wełnę nie w taśmie, lecz w płatach. Prostą metodą zdjęcia takiego płata ze zgrzebła jest zrolowanie go z tegoż powierzchni. W rezultacie otrzymujemy rulon, z angielska zwany rolag, który następnie rozciąga się w nić snując prostopadle do włosa. W języku angielskim taki sposób przędzenia to woolen spinning.
Krzyżujące się włosy, których prządka nie ściska podczas przędzenia, zachowują pomiędzy sobą więcej powietrza, a to ono decyduje o właściwościach izolacyjnych tkaniny. "Puchata" przędza nie tylko jest cieplejsza, ale łatwiej tworzy zwartą tkaninę (a powietrze izoluje... ale nie jako "dziury" pomiędzy nitkami tkaniny luźnej jak sito), zwłaszcza jeśli po utkaniu poddamy ją procesowi folowania.

Oto schemat....


 ... i zdjęcie.
Na górze - pasmo czesanki przędzione sposobem worsted, na dole rulonik wełny zgrzeblonej przędziony sposobem woolen

Ze względu na nadawanie tkaninie lepszych właściwości izolacyjnych przędza zgrzebna typu woolen była preferowana jako surowiec na wątek tkacki do sukna - wątek, ponieważ tam jej mniejsza wytrzymałość mechaniczna nie była problemem. Często znajdowała też zastosowanie w wyrobach igłowych i dziewiarskich. Przędza czesankowa typu worsted służyła na osnowę, całość lekkich tkanin niefolowanych, oraz do wyrobu pasmanterii (krajek itp), oczywiście też jako nić do szycia bądź haftowania.

Piszę "przędza czesankowa typu worsted", "przędza zgrzebna typu woolen". Czy te typy się ze sobą pokrywały?

Wełna zgrzebna to carded wool, przędza czesankowa - combed wool. Jednak język polski nie ma rodzimych nazw na określenie dwóch wspomnianych sposobów przędzenia - a ponieważ wełnę czesankową przędziono zwykle systemem  worsted, a zgrzebną - woolen, więc zostały one ze sobą utożsamione, do tego stopnia, że "worsted wool" bywa zwykle tłumaczone jako "wełna czesankowa".
Trzeba jednak pamiętać, że oryginalnie polskie terminy "zgrzebny" i czesankowy" odnoszą się do etapu obróbki wstępnej wełny, zaś angielskie "woolen" i "worsted" do samego przędzenia.  Można prząść czesankę chwytając w środku pasma, tak, by ją nieco "poplątać" i uzyskać produkt w typie woolen, można prząść wełnę zgrzebloną prostopadle do kierunku włosa, i uzyskać przędzę zbliżoną do worsted.
A czasem coś tak bardzo pośrodku, że niesposób określić, co to właściwie za typ.

I wcale nie będzie to dyskwalifikować takiej przędzy - ani użytkowo, ani historycznie. Bo i historycznie spora część przędz lokowała się gdzieś pomiędzy tymi dwoma typami, albo i poza nimi - choćby przędza z runa rozskubywanego ręcznie. Warto jednak mieć świadomość tej różnicy - czasem po to, by nie dziwić się, że piękna wełna zgrzebna nijak nie chce współpracować jako nić do szycia, bo zahacza się  w tkaninie, i co chwilę zrywa. Czasem po to, aby się nie frustrować, że zamiast ciepłej igłowej czapki z wysokogatunkowej przędzy "worsted wool 100%" wyszła przewiewna siatka na motyle. A czasem dla czystej satysfakcji. 


wtorek, 23 lipca 2013

"Tani len"...?

Tekst na podstawie: 

Bo Ejstrud: From Flax to Linen. Experiments with flax at Ribe Viking Centre  

Próba rekonstrukcji koszuli z Viborga


Nie będę ukrywać - do tego tekstu zainspirował mnie Fiolnir, a dokładniej jego tekst kwestionujący używanie przeszywanic we wczesnym średniowieczu (polecam!). Skupił się w nim na źródłach - a raczej ich braku, i na aspekcie praktycznym, ale wspomniał też o argumencie "bo zbroja z materiału była tania", oczywiście po to, by go obalić.

Zajmując się od paru ładnych lat tekstyliami, zarówno teoretycznie, jak i praktycznie, mogę powiedzieć to samo: tekstylia nie były tanie. Obecne ceny sklepowe nie dają żadnego pojęcia o historycznej wartości i nakładzie pracy. Można by sądzić, że lepszym wyznacznikiem będą ceny wełen ręcznie tkanych, oferowanych przez kilku sprzedawców rekonstruktorom historycznym i ludowym. Zaznaczam - dotyczy to tkanin wełnianych. Lny ręcznie przędzione i tkane, w jakie czasem można się zaopatrzyć w Polsce, to bez wyjątku relikty "lepszych czasów", utkane w innej epoce, w innych realiach ekonomicznych i przez osoby myślące jeszcze innymi kategoriami, niż dziś. Zaś co do dziś oferowanych wełen ręcznie tkanych, są one:
1. Wykonane z czesanki przygotowanej maszynowo
2. Przędzione na kołowrotkach konstrukcji XIX-wiecznej
3. Tkane na krośnie poziomym
Nie piszę tego, by dyskredytować ich "koszerność" - jako prządka nie widzę różnicy właściwości między przędzą dobrze wykonaną na wrzecionie, i na kołowrotku. Ale już na tym jednym, najbardziej pracochłonnym etapie jest to około sześciokrotna oszczędność czasu (dane za J.Munro, moja praktyka nie jest z nimi sprzeczna - wszystkie prządki zapraszam do dzielenia się swoimi doświadczeniami).

A jak to wygląda, gdy musimy wziąć pod uwagę:
1. Ręczną obróbkę włókna
2. Przędzenie na wrzecionie
3. Tkanie na krośnie pionowym?
Sama nie czuję się na siłach odpowiedzieć sobie na to pytanie - może na emeryturze, jeśli niebiosa pozwolą zachować sprawność ręki i umysłu.... Małe próbki, na jakie ewentualnie mogłabym sobie pozwolić, nie dają dobrych informacji - z jednej strony, na godzinę pracy można sprężyć się do tempa nieosiągalnego w dłuższej perspektywie. Z drugiej, dopiero długotrwała powtarzalność czynności daje odpowiednią praktykę. Sama przędę na kołowrotku, wrzecionem umiem się posłużyć na poziomie dość podstawowym, i nie czuję się przy chęciach poświęcać mu... no właśnie, dalej w tekście okaże się, ile czasu...

Dlatego z wielkim zainteresowaniem przeczytałam tekst From Flax to Linen. Experiments with flax at Ribe Viking Centre pod redakcją prof. Bo Ejstrud (autorzy:  Bo Ejstrud, Stina Andresen, Amanda Appel, Sara Gjerlevsen, Birgit Thomsen). Jego przedmiotem jest archeologia doświadczalna w najlepszym wydaniu: próba rekonstrukcji całości procesu wykonania znanej koszuli z Viborga.  Eksperyment został przeprowadzony w Ribe pod nadzorem naukowców z Uniwersytetu Południowej Danii w roku 2010.

Zgodnie z wykrojem, jaki proponuje  M. Fentz (En hørskjorte fra 1000-årenes Viborg, 1988) założono, że jej wykonanie wymaga płatu lnu o długości 2,36 m i szerokości 95 cm - łącznie 2,242 metra kwadratowego.



Od początki założeniem projektu nie było całościowe wykonanie wszystkich etapów (od pola lnu do gotowej koszuli z tego samego surowca), lecz raczej stworzenie reprezentatywnych próbek dla każdego etapu, tak, aby możliwa była ocena całkowitego wkładu pracy i czasu.
Teren przygotowany pod uprawę i obsiany lnem miał powierzchnię 56,3 m2. Orka została wykonana ciągnikiem, jednak czas potrzebny do uprawy ziemi oszacowano według możliwości zaprzęgu wołów (posiadanego i używanego przez Centrum podczas innych prac).
Na jednym z czterech pasków poletka doświadczalnego zastosowano sztuczny nawóz azotowy, resztę nawieziono tylko obornikiem. Nie używano żadnych insektycydów ani herbicydów, odchwaszczając len ręcznie. Poletko dało 54.5 kg słomy lnianej.
Len został dosuszony na kozłach, i odziarniony na grzebieniu. Po tych etapach pozostało 25.6 kg suchej słomy - wynik porównywalny z danymi dla XVIII i XIX wieku (odpowiednio ze Szkocji i Irlandii), prawdopodobnie wysoki, ale w granicach możliwości dla wczesnego średniowiecza. Natomiast jakość włókna była niezadowalająca - w części nawiezionej sztucznie praktycznie nie do wykorzystania, w pozostałych także poniżej wymagań rekonstrukcji tej koszuli. Poletko zostało użyźnione zbyt mocno, ponadto pogoda w roku 2010 była niesprzyjająca - obfite deszcze późnym latem. Dlatego dalej w projekcie używano głównie słomy lnianej zebranej w Centrum w latach wcześniejszych - 2008 i 2009.

Część słomy lnianej poddano roszeniu, część moczeniu, jednak w późniejszej przeróbce wykorzystano tylko len roszony (ograniczenia czasowe). Po roszeniu len wysuszono na 3 sposoby: w słońcu, w chacie przy piecu, i na rozłożony prętach nad jamą do suszenia lnu, w której rozpalony był niewielki ogień. Trzecia metoda okazała się zdecydowanie najlepsza.

Po wysuszeniu przystąpiono do międlenia słomy, z wykorzystaniem drewnianych bijaków oraz międlicy (wobec braku znalezisk z epoki opartej na późniejszych wzorach). Międlica okazała się znacznie bardziej efektywna, tak pod względem wydajności, jak i jakości otrzymanego włókna. Nieefektywność samego bijaka była tak duża, że dała podstawy do zakwestionowania jego użycia - przynajmniej jako samodzielnego narzędzia. Międleniu poddano łącznie 8 kg 333g słomy, otrzymując 2 kg produktu. Prowadzący eksperyment zauważyli, że czas poświęcany na międlenie takiej samej porcji lnu wydłużał się przy kolejnych porcjach - oznaka, że poznając lepiej pracę, wykonywali ją dokładniej, niż na początku.

Zmiędloną słomę oczyszczono przez "oskrobywanie" drewnianym nożem na desce. Można to robić też przez trzepanie. Po oczyszczeniu z 2 kg otrzymano 1,533 g.

Do czesania użyto grzebienia będącego repliką znaleziska z Århus Søndervold (X wiek), często opisywanego jako grzebień do wełny. Prowadzący eksperyment założyli, że był to grzebień do lnu, a nie wełny. (W mojej ocenie całe rozróżnienie na "grzebień do lnu" i "grzebień do wełny" może być jak najbardziej współczesnym, a w każdym razie datującym się dopiero od późnego średniowiecza - w X wieku to samo narzędzie mogło jak najbardziej służyć do obu tych surowców).
Oprócz lnu przetworzonego na poprzednich etapach, użyto do czesania także zakupionego lnu trzepanego przetworzonego przemysłowo, jako surowca do treningu i materiału porównawczego
Z 1,067 g lnu własnego po czesaniu otrzymano 492 g lnu czesanego. Reszta to nie w całości odpad - wyczesane krótsze włókna, nie nadające się na replikę koszuli, wciąż mogą być wykorzystane do przędzenia i wykonania grubszych tkanin. Wreszcie paździerze okazały się bardzo dobrym substytutem hubki.

Koszula z Viborga została wykonana z tkaniny o splocie ok. 22 nici na centymetr w osnowie, i celem projektu było odtworzenie tkaniny o podobnej grubości. Oznacza to przeszło 10 km bieżących nici, i w przybliżeniu 14000 m/kg. O ile próby przędzenia podejmowały różne osoby - archeolodzy, pracownicy Centrum, studenci - to dla potrzeb eksperymentu uwzględniono wyłącznie efekty pracy podejmowanej przez doświadczoną prządkę - w czterech próbach, każda z nich trwała 1 godzinę.

 Jak widać, tylko w jednej próbie (drugiej) osiągnęła ona wynik bardzo zbliżony do przędzy w oryginale koszuli. Z drugiej strony, nie zlecono jej zreplikowania konkretnej nici, tylko uprzędzenie nici równej i cienkiej, nadającej się na ubranie - jak widać po próbie drugiej, uprzędzenie nici porównywalnej z oryginałem leżało w granicach jej umiejętności, i nie wymagało zejścia poniżej jej zwykłego tempa pracy (długość nici w drugiej próbie jest drugą w kolejności, powyżej przeciętnej dla 4 prób). Na potrzeby dalszych wyliczeń przyjęto średnią z tych czterech prób.

Wyniki otrzymane podczas eksperymentu zestawiono z wynikami prób przeprowadzonych w 2006 r. przez CTR (Center for Textile Research) Uniwersytetu Kopenhaskiego. Dwie eksperymentatorki uzyskały tam następujące efekty: Anne Batzer -  9843.5m/kg, Linda Mårtensson -13284.4m/kg. Jak widać, grubość nici otrzymanej przez Mårtensson jest najbardziej zbliżona do tej w koszuli z Viborga, Batzer także uzyskała nić bardzo cienką, porównywalną z najcieńszą uzyskaną w Ribe. Jednak uzyskały znacznie niższą produktywność w jednostce czasu - Batzer przędła średnio 2.47g i 24.34m nici na godzinę, Mårtensson - 2.5g i 33.29m na godzinę.

Zaznaczając, że przędza była produktem (wedle dzisiejszych kryteriów) doświadczonej prządki, autorzy jednocześnie stwierdzają, że porównywalny poziom reprezentowała przeciętna nastoletnia dziewczyna w XIX wieku - i nie ma powodów sądzić, by 1000 lat temu było inaczej. Natomiast przy próbach wykonywania przędzenia (i wstępnych czynności) przez archeologów, studentów, czy osoby zwiedzające Centrum, wyniki były drastycznie odmienne. Gdyby eksperyment został przeprowadzony przez osoby bez doświadczenia, jego wartość eksperymentalna byłaby prawdopodobnie żadna - jeśli nie liczyć zdobycia doświadczenia przez te osoby.

Do utkania materiału wykorzystana została rekonstrukcja krosna pionowego z Wysp Owczych, opisanego przez M. Hald w 1950. W literaturze pojawiły się opinie kwestionujące możliwość wykonania tak delikatnej lnianej tkaniny na krośnie pionowym, dlatego jednym z celów eksperymentu było sprawdzenie tej możliwości.
Do wykonania tkaniny użyto zakupionej przędzy lnianej przemysłowej półbielonej. Jako osnowy użyto przędzy dwojonej, łącznie odpowiadającej grubością oryginalnej (która była pojedyncza). Poniżej tabele ukazujące czas poświęcony na przygotowanie krosna, i właściwe tkanie (str. 67).


W czasie tkania okazało się, że szerokość tkaniny, oceniona na 95 cm, była zdecydowanie niefunkcjonalna - uniemożliwiała przełożenie czółenka jednym ruchem. Było to możliwe przy szerokości ok. 60 cm - co wymagałoby zrewidowania wykroju tej koszuli przyjętego według opracowania Fentz. Przy szerokości 60 cm plecy i przód koszuli wykorzystałyby całą jej szerokość - natomiast trzeba zwiększyć długość, by umożliwić wykrojenie rękawów.

Len został wybielony na słońcu w ciągu 8 dni - czas niedługi, jednak efekt był już zauważalny.Bielenie dłuższe, z użyciem ługu, z pewnością wymagałoby większego wkładu pracy, niż 1 godzina poświęcona w tym projekcie.

Ze względu na konieczność ukończenia projektu w limicie czasowym, równocześnie z tkaniem materiału na krośnie uszyta została koszula z przemysłowo tkanego materiału o zbliżonej gramaturze i liczbie nici na cm (15 -17, przy równej liczbie w osnowie i wątku - w oryginalnej tkaninie oraz rekonstrukcji wykonanej na krosnach pionowych osnowa miała gęstość 22 nici/cm, wątek był znacznie rzadszy). Wykorzystano wykrój podany przez Mytte Fentz. W sumaryczny czas krojenia i szycia nie wliczono ponad 3 i pół godziny wynikłych z trudności w interpretacji wykroju przez krawcową i naprawy wynikłego z nich błędu. Po wstępnych problemach z odczytaniem kroju, układ elementów i szwów okazał się bardzo logiczny i wręcz intuicyjny, przy tym bardzo skutecznie zabezpieczający brzegi oraz miejsca narażone na przetarcie, i przedłużający trwałość koszuli.
Autorka artykułu, która szyła tę koszulę, zaznacza, że mimo praktyki w ręcznym szyciu, niektóre ze szwów zastosowanych w tej rekonstrukcji były dla niej nowością, i czas, jaki zajęła jej ta praca (blisko 17 godzin) nie powinien być uważany za ostateczny - jednak jest to złożona konstrukcja, i niezależnie od biegłości szwaczki, jej wykonanie wymaga znacznego czasu.


A oto i ogólne zestawienie nakładów czasu poświęconego na wykonanie repliki koszuli z Viborga. Powiedziałabym, że robi wrażenie!
354 godziny i 45 minut. Na ile czas ten jest miarodajny? Autorzy zaznaczają, że jest to czas, jaki współczesnym badaczom zajęło wykonanie rekonstrukcji koszuli. Nie roszczą sobie praw do rozstrzygania, ile godzin zająć mogło w epoce - jednak sam rząd wielkości daje o tym pojęcie.
Zapewne można by zaoszczędzić nieco czasu przy mniejszej, wygodniejszej szerokości tkaniny - pytanie, czy zrekompensowałoby to konieczność wykonania większej jej długości. Jako że sama na krosnach pionowych nie tkam, chętnie zobaczę tu opinie praktyków.
Z drugiej strony, jeśli weźmiemy pod uwagę wydajność przędzenia osiągniętą przez eksperymentatorki  z CTR (też doświadczone prządki) i podstawimy ją do tych wyliczeń, otrzymamy ponad 482 godziny dla Mårtensson (która otrzymała nić niemal identycznej grubości, jak w koszuli z Viborga) i 598 godzin dla Batzer. W żadnym z tych wyliczeń nie uwzględniono czasu i nakładu pracy na wykonanie sprzętu trwałego.

Jeśli porównać nakłady pracy w etapach wstępnych eksperymentu z informacjami podawanymi przez autora z początku XX wieku dla domowego przerobu lnu (Słuchocki 1937), czas włożony przez eksperymentatorów wcale nie wydaje się wygórowany (zwłaszcza, że jeśli występują tu różnice w skuteczności narzędzi, to tylko na korzyść początku XX wieku). Zresztą sami eksperymentatorzy z Ribe zauważyli, że w miarę nabywania wprawy czas poświęcony np. na międlenie wydłużał się. 

354 godziny i 45 minut - to przeszło 44 dni robocze przy założeniu standardowych współczesnych norm pracy (8 godzin dziennie). Półtora miesiąca nieprzerwanej pracy! Aby przyjąć więcej godzin w ciągu dnia, musimy założyć, że nasz prządka jest wolna od wszelkich innych zajęć domowych, nawet przygotowania strawy dla siebie samej. Co oczywiście było możliwe w indywidualnych przypadkach kobiet niesamodzielnych, pozostających przy rodzinie, ale za karmienie tej rodziny nie odpowiedzialnych (niezamężne krewniaczki "przy rodzinie", dorastające córki, służące czy niewolne trzymane specjalnie do tej pracy). Nawet wtedy jednak nie zredukujemy tego czasu bardziej, niż do miesiąca - a to wszystko po to, by sporządzić jedną lnianą koszulę, wedle badaczy zbyt małą, by uznać ją za strój dorosłego mężczyzny! (Fragmentami jest ona jednak podszywana - zestawiając wykrój z wymiarami, można uznać, że podobna ilość materiału pozwoliłaby stworzyć męską koszulę jednowarstwową. )
W przypadku kobiet, które musiały jeszcze zająć się dziećmi, mężem, drobiem, świniami, krową, etc., nawet te 8 godzin staje się problematyczne - a więc liczba dni tym bardziej się powiększa. Powiększa się także, jeśli przyjmiemy dane prządek z CTR - do 60 standardowych dniówek przy założeniu tempa pracy Mårtensson, sprawniejszej z nich, i aż 75 dla Batzer!

No i tu wracamy do punktu wyjścia, czyli "tanich pancerzy tekstylnych". Oczywiście, w realiach wczesnego średniowiecza czas pracy nie równa się cenie. Jednak w każdych realiach jest jej elementem.
Weźmy na warsztat kalkulacje czasu pracy z Ribe - niższe, niż z CTR. Otrzymamy przędzę grubszą, niż w rekonstruowanej koszuli, ale na potrzeby pancerza wystarczy. Odejmijmy nawet "dla bezpieczeństwa" kilka dniówek, zakładając, że dało się je zaoszczędzić przy tkaniu (które w tym eksperymencie nie zostało zweryfikowane niezależnymi danymi z innych prób, jak przędzenie). Potem pomnóżmy to przez tyle razy, ile warstw ma mieć nasza przeszywanica. A wnioski już każdy wyciągnie sobie sam.

***
Tytułem dodatku - pokłosie dyskusji.
1. Oczywiście, nie należy na podstawie powyższych  wyliczeń wnioskować, że średniowieczna prządka czy tkaczka pracowała w systemie dniówkowo-godzinowym. Zwłaszcza przędzenie było zajęciem wykonywanym w każdej wolnej chwili, pomiędzy innymi pracami, a nawet w ich trakcie - właśnie dlatego, że była to praca tak czasochłonna, a ważna. Przeliczenie na godziny i dniówki służy tu zobrazowaniu czasu pracy, a nie udowadnianiu takiego czy innego systemu jej organizacji!
2. Punkt drugi - w dyskusjach pojawiły się stwierdzenia, że dokonanie takich wyliczeń zafałszowuje wyniki, bo przeciętna prządka/tkaczka nie pracowała samotnie. Oczywiście, z takim stwierdzeniem pozostaje się tylko zgodzić - w domostwie mogło pracować kilka kobiet w wieku "produkcyjnym" (pamiętajmy, że dla przędzenia, czynności nieskomplikowanej i nie wymagającej siły fizycznej, taki wiek mógł obejmować i dziesięcioletnie dziewczynki. Tkanie stawiało większe wymagania, tak pod względem umiejętności, jak i wzrostu oraz rozpiętości ramion). Trzeba jednak zauważyć, że tekst nie traktuje o tym, ile czasu musiało upłynąć od zaorania pola pod len do założenia koszuli - gdybyśmy chcieli dokonać takich wyliczeń, trzeba by przede wszystkim uwzględnić w nich okres wegetacji lnu... Natomiast eksperyment wylicza sumaryczny czas i wkład pracy - a ten się nie zmienia z liczbą osób zaangażowanych. Czy jedna osoba pracuje przez trzydzieści pięć dni, czy pięć osób po siedem dni - wykonana została taka sama praca, poświęcono w sumie taką samą liczbę roboczogodzin!
3. Rzecz jasna, nie należy mechanicznie przenosić tych wyliczeń na dzisiejsze wartości i stosunki (z przeliczaniem wartości dnia pracy na dzisiejsze dniówki itp.) - takie przenoszenie zawsze doprowadza do fałszywych wniosków, jeśli nie uwzględnimy historycznych "kosztów pracy". A te dla analizowanych realiów z reguły mogły się wahać pomiędzy "ubranie i jedzenie" a "inna robota, którą kobieta mogłaby w tym czasie wykonać". Jeśli tej innej roboty akurat nie było, a wyżywienie i ubranie członka gospodarstwa domowego i tak było koniecznością, to "koszt" produkcji tekstylnej mógł być zaniedbywalny. Co nijak nie zmienia faktu, że trzeba było na nią poświęcić konkretny czas.


Ejstrud Bo (red): From Flax to Linen. Experiments with flax at Ribe Viking Centre, Esbjerg  2011
http://ribevikingecenter.dk/media/10424/Flaxreport.pdf

Słuchocki C: Len.Uprawa i przeróbka, Warszawa 1937