sobota, 16 sierpnia 2014

Barwierskich byków parę...

Zachęcona przez Alicję, postanowiłam wziąć za rogi byka. A nawet parę byków, które pasą się na łączce historycznego farbiarstwa.


1. Mokrzyca jako zaprawa?

 Zacznę od książki Weroniki Tuszyńskiej Farbowanie barwnikami naturalnymi. Ze względu na ilość zebranych informacji publikacja ta jak najbardziej zasłużenie jest, przynajmniej w Polsce, "biblią" farbiarską. W niejednym miejscu widać jednak, że autorka przytoczyła informacje niezweryfikowane (i często trudno się dziwić, nie zamierzam nikogo namawiać do prób zaprawiania widłakami czy barwienia rosiczką - gatunki chronione!).

Kolejnym problemem są błędy w zakresie nomenklatury botanicznej - niektóre z nich drobne, na poziomie literówek i przekręconych końcówek w łacińskich nazwach. Tymi nie będę się zajmować - kto zechce, sam znajdzie, a w zrozumieniu treści nie przeszkadzają. Niektóre niestety poważniejsze - o jednym z nich, gdzie Tuszyńska pomyliła urzet i marzannę, tworząc mit o barwieniu na niebiesko liśćmi tej ostatniej, już pisałam. A oto kolejny:

Mokrzyca (Stellaria media). Mokrzyca jest silnym środkiem zawierającym potas, więc może być zastosowana w stanie świeżym lub suszona - jako środek pomocniczy. Roślina ta rośnie na polach zbóż (głównie żyta). W krajach północnych jest stosowana do dzisiaj, zwłaszcza do farbowania za pomocą drewna (drzewa) kampeszowego dającego kolor niebieski.
Korę tej rośliny wygotowuje się 60 minut i do przecedzonego wywaru dodaje ałun. W tym roztworze bejcuje się wełnę gotując ją 60 minut, po czym wyjmuje. W tym samym roztworze obgotowuje się 15 - 30 minut odważone wiórki drewna kampeszowego w dobrze zawiązanym woreczku. Tak więc powstała z kąpieli bejcującej kąpiel barwiąca. (str. 26).
Tu już nie zgadza się absolutnie nic. Po pierwsze, Stellaria media to nie mokrzyca, tylko gwiazdnica pospolita. Istotnie, można spotkać się z informacjami o użyciu tej rośliny jako zaprawy barwierskiej - teorię tę zweryfikowała w praktyce Riihivilla, i zweryfikowała ją negatywnie. Riihivilla prześledziła także fińskie publikacje wzmiankujące użycie gwiazdnicy w farbiarstwie - te nowsze przytaczają informację o zaprawianiu nią wyraźnie bez weryfikacji, zapewne za książką Aliny Hellen z 1919 r, która podaje tylko, że roślina ta "może być używana w lecie zamiast widłaka. Gotowana w żelaznym garnku daje piękny szarozielony kolor". A widłak nie tylko zaprawia, również sam może dać wybarwienie. Podobnie jak każde zielsko zawierające chlorofil i nieco tanin - gwiazdnicy nie wyłączając.
Gwiazdnica pospolita Stellaria media, źródło: wikipedia

Mokrzyca (Minuartia)- jeden z wielu gatunków tego rodzaju, źródło: wikipedia.
Mokrzyca występuje na skałach w rejonach górskich i arktycznych, gwiazdnica jest pospolitym chwastem zbóż i innych upraw. Jak widać choćby po zdjęciach, obie są miniaturowymi roślinami zielnymi, i "kory" nijak nie dałoby się z nich uzyskać.
Zważywszy, że literalnie nic nie trzyma się tu kupy, informację o zaprawianiu mokrzycą (czy też gwiazdnicą) można chyba wyrzucić do kosza?



2. Niebieski z rdestu ptasiego?

Kolejny byk dotyczy rdestu i farbowania na niebiesko. Właściwie powinnam napisać - rdestów, a dlaczego, o tym za chwilę.

Po rękodzielniczych, ekologicznych i "ruchowych" stronach obficie fruwają samoklonujące się listy naturalnych barwników. A człowiek chciwie je studiuje, w nadziei na odkrycie czegoś, co rośnie za płotem, a daje kolor inny, niż wszędobylskie żółcie, oliwki i brązy. Dlatego entuzjazmem napełniło mnie odkrycie, jakoby rdest ptasi miał dawać kolor niebieski. Rdest ptasi? Mam tego całe podwórko, i nawet kury jeść go nie chcą, a więc nikogo nie skrzywdzę, robiąc mu żniwa!

Mój entuzjazm trochę przygasł, gdy zobaczyłam efekty barwienia rdestem u osób, które się za to wzięły od strony praktycznej. Wyszły im kolory nawet sympatyczne, ale... całkiem zwyczajne - żółty na ałunie, oliwkowozielony na miedzi, szarozielony na żelazie - to samo można uzyskać z innych zielsk, a bardziej skoncentrowane i mniej się narobiwszy ze zbieraniem (rdest ptasi to drobna roślinka).

No dobrze, a skąd w ogóle wiadomo, że rdest ptasi miałby barwić na niebiesko? Z publikacji Katarzyny Schmidt-Przewoźnej Barwienie metodami naturalnymi (wydawca: "Brama na Bagna", publikacja pdf 2009). Autorka pisze:


 Archeologiczne wykopaliska z nagrobków [chyba grobów / pochówków, nie nagrobków? - przyp. mój] gdańskich z tego okresu wykazały ślady rdestu barwierskiego Polygonum aviculare L. Czarnego bzu Sambucus nigra, używanych do barwienia na kolor niebieski oraz kosaciec Iris pseudoacorus L. do barwienia na kolor żółty.
Próby barwierskie z użyciem Polygonym aviculare L., mające sprawdzić, czy z tego chwastu można uzyskać niebieski, dały nieoczekiwany wynik. Z suszonego ziela uzyskano: beż, brązy, rudy, oraz szaro-zielony ciemny - ten ostatni przy zastosowaniu siarczanu żelaza. 
I jesteśmy w domu. Pora na wyjaśnienie, czemu nie rdest, a rdesty. Podkreślam raz jeszcze fragment: rdestu barwierskiego Polygonum aviculare L. Znowu kłania się łacina, i błąd jak byk! Polygonum aviculare to pospolity w Polsce chwast - rdest ptasi. Natomiast rdest barwierski to Persicaria tinctoria, dawniej znany pod łacińską nazwą Polygonum tinctorum - znana roślina barwierska, uprawiana na Dalekim Wschodzie i dająca barwnik indygo.

Rdest ptasi Polygonum aviculare. Rośnie wszędzie, co widać na zdjęciu (z wiki)
Persicaria tinctoria, d. Polygonum tinctorum - to ta roślina farbuje na niebiesko (z wiki)

Aby sprawę skomplikować, jest tu jeszcze "ten trzeci", rdest plamisty Persicaria maculosa, d. Polygonum persicaria, pospolity w Polsce, i jakoby też używany do barwienia - ale już bez żadnych wątpliwości na kolory typowo "zielskowe". Z błękitem nic wspólnego nie ma. Podobnie jak, pozwolę sobie sądzić, nic wspólnego z tą barwą nie ma rdest ptasi (ku memu wielkiemu żalowi - a już prawie kosiłam podwórko).

Swoją drogą, chyba powinnam podrążyć temat tych gdańskich wykopalisk, na które powołuje się autorka - z czystej ciekawości, co też takiego w nich było? Gdyby rzeczywiście dalekowschodni rdest barwierski, to dowodziłoby niezłego zasięgu handlu...


**********

A jednak i rdest ptasi zawiera indygo!

Zainteresowani mogą zapoznać się z wynikami eksperymentu przeprowadzonego w Wilnie:
https://www.facebook.com/giedra.dagiliene.1/media_set?set=a.10203701477636596&type=1
Nie wygląda to wprawdzie na efektywny sposób otrzymywania znaczącej ilości barwnika, jednak fotorelacja z procesu barwienia nie pozostawia wątpliwości - uzyskano w nim indygo!

piątek, 25 lipca 2014

Niebieski z marzanny?

Zgłębiając tematykę naturalnego barwienia tkanin, trafiłam - i to nieraz - na informację o barwieniu na niebiesko przy pomocy fermentowanej marzanny barwierskiej. Informację bardzo ciekawą, jednak nie popartą żadnymi udanymi eksperymentami - a przynajmniej na takowe nie udało mi się trafić. Co ciekawe, nie trafiłam także na żadne źródła anglojęzyczne choćby wzmiankujące barwienie marzanną na niebiesko. A to już obudziło pewien mój krytycyzm...
Marzanna barwierska (Rubia tinctorum), źródło: wikipedia.org


Co mogłaby dawać taka fermentacja? Sama w sobie zmienia odczyn roztworu, przesuwając w stronę niższego pH (czyli odczynu kwaśniejszego). A istnieje grupa barwników zmieniających kolor w zależności od odczynu - pomiędzy różowoczerwonym w środowisku kwaśnym, a fioletowoniebieskim w zasadowym. Są to antocyjany, znane z jagód, jeżyn, czarnego bzu, aronii - i w rekonstrukcji wykorzystywane w farbiarstwie. Jednak zawarta w korzeniach marzanny barwierskiej alizaryna nie zachowuje się w ten sposób.

Właśnie: korzeniach. Zaś gdy zaczniemy głębiej drążyć temat farbującej na niebiesko marzanny, okazuje się, że surowcem barwierskim miałyby w tym przypadku być liście. Choć jako żywo nie wiadomo mi, by zawierały one jakąś substancję barwiącą (gwoli ścisłości, jak każde zielsko zawierają chlorofil, a więc można z nich na upartego wyciągnąć bladą zieleń). Ale może zawierają jakąś mi nieznaną?

Zaczęłam drążyć temat od strony literatury. Skąd w ogóle wiadomo o farbowaniu marzanną na niebiesko? Jeśli artykuły z "ruchowych" stron i forów odsyłają do źródeł, to źródłem tym jest Tuszyńska. Sięgam więc do niej i czytam:

Barwnik ten [błękitny] uzyskuje się także z roślin rosnących w naszych warunkach. Do nich należy przed wszystkim marzanna (Isatis tinctura), z której uzyskuje się barwnik również drogą fermentacji liści zawierających podobne składniki farbujące, jakie zawiera indygowiec farbierski. (s.57)
I jesteśmy w domu - wszystko się tu zgadza, z wyjątkiem jednej małej rzeczy (nie rozdają rowerów, tylko kradną, by przypomnieć stary dowcip). Rzeczywiście istnieje rosnąca w Europie roślina, z której liści drogą fermentacji otrzymuje się niebieski barwnik o składzie podobnym do otrzymywanego z indygowca. Roślina ta, doskonale znana w historii europejskiego farbiarstwa,  nazywa się Isatis tinctoria (nie "tinctura"), a jej polska nazwa to  urzet barwierski.
Urzet barwierski (Isatis tinctoria), źródło: http://woad.weebly.com/grow.html

I tyle pozostało z myśli o farbowaniu marzanną na niebiesko. Wniosek? Chcemy mieć błękit, siejmy urzet!
A jako drugi wniosek dodać można: Disce puer latine!



Tuszyńska Weronika: Farbowanie barwnikami naturalnymi, Warszawa 1986. 

sobota, 5 kwietnia 2014

Diabelskie wzorki i kolorki

 czyli "Diabelska materia" okiem krytyka

Tekst niniejszy powstał w nawiązaniu, polemicznym zresztą, do pracy Michela Pastoureau Diabelska materia. Nie jest jego celem recenzja czy całościowa analiza od dawna dostępnego i znanego opracowania, raczej - dyskusja nad dwiema tezami autora. I do dyskusji właśnie czytelników zapraszam!

1. Diabelskie paski?

Poszukując opracowań traktujących o kolorystyce ubrań w średniowieczu, często natrafiałam na wzmianki o materiałach pasiastych jako "piętnujących", naznaczających negatywnie osobę je noszącą, często przypisanych osobom z marginesu społecznego czy w inny sposób "niegodnym". Przy czym, jeśli opracowania co bardziej popularne (artykuły internetowe, wytyczne dla grup historycznych), w ogóle podają źródło, to jest nim właśnie Pastoureau.

Wielokrotnie podkreśla on negatywnie wartościujący w kulturze średniowiecznego Zachodu charakter ubioru w pasy. W mojej jednak opinii dość niejasno uzasadnia genezę takiego wartościowania. Wiąże je z niebezpiecznymi (lub jako niebezpieczne postrzeganymi) zwierzętami w paski, to znów podkreśla znaczenie pasów jako "elementu chaosu" odróżniającego się od jednolitego uporządkowania, a tym samym wykorzystywanego, aby wyróżnić "nieuporządkowane" elementy społeczeństwa. Przypisuje pasom "diaboliczność" w percepcji człowieka średniowiecza niejako inherentną, wynikającą z samego faktu ich pasiastości. "Wszyscy ci >odmieńcy< gwałcą społeczny ład, tak samo jak pasek gwałci ład chromatyczny i ubraniowy" (s. 30).  Dlaczego "gwałci"? W innym miejscu znaleźć można wyjaśnienie, że nie pozwalając na rozróżnienie i zdefiniowanie "wzoru" i "tła", pasy wymykają się próbom uporządkowania, jako wielobarwne, wyrażają chaos, zamęt.
Ustawy przeciwzbytkowe, czy bulla papieska zakazująca zakonnikom noszenia pasiastych ubiorów stają się dla Pastoureau dowodem negatywnie wartościującego charakteru tychże. Pytanie jednak - czy wielokrotne ponawianie zakazów, zwłaszcza w ustawach antyzbytkowych, sugeruje, że rzecz zakazywana była dla powszechnej wrażliwości odstręczającą? Czy może jednak wręcz przeciwnie?

Czy rzeczywiście w średniowiecznym oglądzie paski "hańbiły" - nie jestem w stanie odpowiedzieć. Natomiast, co zwraca moją uwagę w lekturze książki, rozważając kwestię materiałów w paski, Pastoureau praktycznie nie wychodzi poza sferę symboliki i filozofii. Ja zaś chcę rzucić na sprawę skromnym i przyziemnym okiem "tekstylnika".

Jak powstają pasy na tkaninie? Dziś często bywają nadrukowane już po jej utkaniu. Te szersze niekiedy rodzą się poprzez zszycie pasów różnobarwnych tkanin (vide niesławne "wikińskie szarawary", alias piratki). Ale historycznie pierwszą i najbardziej oczywistą metodą otrzymywania tkaniny w pasy - i wciąż chyba jeszcze najpopularniejszą - jest utkanie jej z różnobarwnej przędzy. Niejako kolejną pochodną jest tkanina kraciasta - tu różnobarwny jest i wątek, i osnowa.

To, że tkanina w pasy wymaga przędz w różnych kolorach, implikuje konieczność barwienia przed tkaniem, ewentualnie wykorzystania włókna o barwie naturalnie zróżnicowanej (np. wełny z czarnych i białych owiec). Jak się ma to do historii tkactwa?


We wczesnośredniowiecznej Europie tkactwo było w zasadniczej mierze "przemysłem domowym", by w dojrzałym średniowieczu przejść w gestię wyspecjalizowanych rzemieślników o organizacji cechowej. To mniej więcej oczywistość - ale jaki ma związek z pasiakami? Otóż ma, i to spory.
Nie darmo po dziś dzień wzorzysty pasiak ma konotacje wiejskie, chłopskie. Przy tkaniu w domu sporządzano naraz stosunkowo niewielkie partie tkaniny, wykorzystując własny, często zróżnicowany kolorystycznie surowiec. Jeśli barwiono tekstylia - to w niewielkich partiach. Przeciętne domostwo nie dysponowało potężnymi kadziami barwierskimi i "osprzętem" do nich. Farbowano w zwykłego rozmiaru garnkach - a wobec tego możliwości ufarbowania gotowej sztuki materiału były ograniczone. O wiele łatwiej było barwić przędzę, a potem utkać z niej materiał - w tym właśnie pasiak!

Cechowy przerób modyfikuje ten proces. Pojawiają się wyspecjalizowane warsztaty, dysponujące potężnymi kadziami, pozwalającymi na barwienie naraz całego postawu materiału. Równolegle zachodzi druga zmiana - w miejsce prymitywnych owiec o runie mieszanym, często kolorowych, pojawiają się owce cienkorunne, najchętniej białe. Ich delikatne runo łatwo zniszczyć w czasie obróbki wstępnej (czesanie, gręplowanie, przędzenie - to też coraz częściej zamiast na wrzecionie odbywa się na kołowrotku). Potrzeba mechanicznej ochrony włosa wymusza stosowanie natłustek, nanoszonych na runo zaraz po praniu i pozostających na włosie aż do etapu wykończenia sukna. (Nieco więcej na ten temat Przędzę, tkaninę, czy ... ? )

To wszystko sprawia, że barwienie w przędzy traci na popularności. Czy zanika? Miało szansę utrzymać się tam, gdzie kontynuowano domowy wyrób tkanin - czyli głównie wśród plebsu w co bardziej zapadłych dziurach. A jeśli z jakimś wzorem kojarzeni byli głównie nieokrzesani rustici, zapewne prestiżu mu to nie przynosiło...

W tym momencie należałoby właściwie zagłębić się w funkcjonowanie obrazu chłopa w literaturze średniowiecznej. Uczyniłoby to jednak z niniejszego tekstu pracę z zakresu literaturoznawstwa, a przecież miało być o tekstyliach... Zaznaczmy więc tylko pokrótce, że konotacje chłopa w owej literaturze pozytywne nie są - chłop jest nie tylko ciemny i nieokrzesany, ale też małoduszny, leniwy, w gorszym razie zdradziecki, w lepszym najwyżej komiczny.

Pasy, i ogólnie kontrastowe wzory, zwracają uwagę patrzącego - tu można z Pastoureau tylko się zgodzić. Jest to proces jak najbardziej fizjologiczny, na poziomie funkcjonowania naszego oka i mózgu. To, co się wyróżnia, co jest  kolorowe i różnobarwne, przyciąga nasz wzrok. Nic dziwnego, że stroje wzorzyste, pasiaste i mi-parti (które autor uważa za "wariację" pasów) stają się ubiorem akrobatów, grajków, pań podejrzanej konduity. Owszem, można wyróżnić się i jednolitym żywym kolorem - pytanie, co jest bardziej ekonomiczne? I znów może zajść tu ten sam proces, co w przypadku chłopskiego pasiaka - ubiór wzorzysty, początkowo z rozmysłem wybieramy przez członków tych grup, może poprzez powiązanie z nimi stać się dyskredytującym, i już wtórnie na nich wymuszanym.
Czy tym panom paski narzucono ustawowo? (Codex Manesse)

A więc negatywne konotacje pasiaka - tu mogę się zgodzić. Natomiast czy rzeczywiście za sprawą jakiejś inherentnej skandaliczności pasów w średniowiecznej estetyce? Widzę tu co najmniej punkt wyjścia do dyskusji.

2. Kolorowa bielizna 


Pastoureau autorytatywnie stwierdza (s. 94) Przez całe wieki, z grubsza biorąc od epoki feudalnej do drugiej rewolucji przemysłowej, wrażliwość zachodnia nie tolerowała ubrań ani tkanin bezpośrednio dotykających nagiego ciała (koszule, letniczki, gacie, kalesony, pościel) w kolorze innym niż biały lub naturalny, nie bielony kolor tkaniny. (...) kolor uchodził za coś mniej lub bardziej nieczystego (zwłaszcza jeśli uzyskiwany był za pomocą barwników pochodzenia zwierzęcego).
Dowodem tego - jakżeby inaczej - mają być znowu reguły klasztorne i prawa przeciwzbytkowe.

Po raz kolejny autor wychodzi tu od abstrakcyjnej idei, za jej pomocą tłumacząc zachowania praktyczne. I - przynajmniej w tym przypadku - zdecydowanie nie jest to właściwy kierunek.

Owszem, wrażliwość zachodnia (i nie tylko zachodnia) nie tolerowała pewnego typu tkanin i ubrań bezpośrednio dotykających nagiego ciała. Konkretnie - ubrań brudnych i śmierdzących.
Dzisiejsza wrażliwość postawiła znak równości pomiędzy rozmaitymi rodzajami "brudu". Brudne jest ubranie zanieczyszczone wydzielinami fizjologicznymi, i brudne jest ubranie upylone ziemią czy popiołem, czy przyczernione sadzą. W rzeczywistości to pierwsze niesie zagrożenie dla naszego zdrowia i obiektywnego poczucia komfortu (w postaci odparzeń chociażby, nie mówiąc o przenoszeniu infekcji i pasożytów, jeśli zakładamy ubranie zabrudzone przez innego człowieka). W przypadku tego drugiego dyskomfort jest subiektywny i sytuacyjny.

Dziś podobnie często zmieniamy i pierzemy ubrania wierzchnie i bieliznę. Historycznie - nie tylko w średniowieczu, ale i długo potem - bywało inaczej. Wierzchnie ubranie zmieniano i prano rzadko, bieliznę o wiele częściej (nawet gdy kąpiele stały się mniemanym "zagrożeniem dla życia", zmiana koszuli pozostała - jako zasadniczy zabieg higieniczny).

Przed epoką detergentów (nie mówiąc o czyszczeniu chemicznym) możliwości prania ubiorów wierzchnich były ograniczone. W naszej strefie klimatycznej wykonywano je najczęściej z wełny (dlaczego - patrz Wełna a len), a ta nie zniesie dobrze prania przy pomocy gorącej wody z ługiem, intensywnego tarcia i klepania. Zaś pranie takie, na jakie jej odporność pozwala, nie usunie dobrze intensywniejszych zabrudzeń. Dokładniej - może spłukać zabrudzenia z ziemi, gliny, czy nawet bydlęcego gnoju (po pracy w oborze choćby). O wiele gorzej ze skutecznym spraniem potu i tłuszczu wydzielanego przez ludzkie ciało, w kontakcie z którym pozostaje bielizna.
Dlatego preferowanym surowcem bieliźnianym były włókna łykowe - przede wszystkim len, ale i konopie. A lnu, jak wie każdy ultras, "nie umiano barwić". Oczywiście nie jest to stwierdzenie do końca ścisłe - len barwić umiano, i barwiono. Wymaga on często odmiennych, niż wełna, receptur, wybarwienia bywają mniej intensywne, a paleta kolorów skromniejsza. tym niemniej barwić się daje. Jednak wybarwienie to nie wytrzymuje próby prania poprzez parzenie, ługowanie i tarcie - dobry jego opis daje Jan Słomka w Pamiętnikach włościanina:
Pranie odbywało się zwyczajnie co tydzień, bo bielizny było szczupło, zmieniali ją zwyczajnie w niedzielę rano. Bielizna i w ogóle wszystkie »smaty« były do prania najpierw zamoczone na noc w dużych cebrach, następnie z pierwszego brudu były przepierane w sadzawce lub przy innej wodzie poza domem. Potem układali je w polewanicy na wysokich trzech nogach, czyli t. zw. »tryfusie«, posypując warstwami cieniutko popiołem z twardego drzewa, i polewali gorącym ługiem, otrzymanym z zaparzonego popiołu. Ług przeciekał przez wszystkie warstwy bielizny i sączył się dziurką, znajdującą się w dnie polewanicy do cebrzyka, pod nią ustawionego, skąd go wybierali i znowu zagotowywali do dalszego polewania, które trwało kilka godzin, dopóki się bielizna nie rozparzyła i nie rozgotowała. Żeby to przyśpieszyć, kładli do polewanicy żelazo lub kamień rozpalony do czerwoności i po zalaniu wrzącym ługiem nakrywali ją denkiem. Z tak wyparzoną bielizną szły znowu kobiety do wody, zawsze we dwie, bo jednej trudno było grube »smaty«, naprzykład kamiziele, wyżymać, i prały je na biało. Pranie więc było dokładne i »smaty« po wypraniu i wysuszeniu na słońcu miały przyjemny zapach.
Barwienie lnianej bielizny, przeznaczonej do częstego prania taką lub zbliżoną metodą, najzwyczajniej nie miało sensu. Ewentualnie mogli sobie na nie pozwolić tylko najbogatsi, którzy mogli kolorową bieliznę potraktować jako jednorazowy (no, kilkakrotny) luksus. W świetle tego zakazy używania barwionej bielizny w ustawach przeciwzbytkowych i regułach klasztornych zyskują zupełnie inny - i o wiele bardziej zrozumiały - sens.
Warto dodać, że barwniki zwierzęce, które według Pastoureau były postrzegane jako szczególnie "nieczyste", to w rzeczywistości barwniki najdroższe - czerwiec, koszenila i purpura. Jakoś nie przypominam sobie, by zwłaszcza ta ostatnia miała dyskredytujące ją konotacje "nieczystości"... Zakazywanie jej noszenia ludziom "niegodnym" to rzecz zgoła biegunowo przeciwna!

Pastoureau wiąże początek kolorowej bielizny, przypadający około 1860 roku, z "uwolnieniem się od moralności protestanckiej, od kapitalistycznej etyki i wartości mieszczańskich". Ja wiążę ją z czym innym - z zastępowaniem pościeli lnianej przez bawełnianą, upowszechnianiem się sprzedaży twardego mydła w ilościach służących już nie tylko do higieny osobistej, ale do prania,  a nade wszystko - z coraz większą dostępnością i popularnością trwałych barwników syntetycznych.





 Pastoureau  Michel: Diabelska materia, Warszawa 2004



Aleksander Jonathan: Labeur and Paresse: Ideological Representations of Medieval Peasant Labour (dla głębiej zainteresowanych tym, jak ukazywano chłopa w literaturze śrd.)

Rule Vera: Vertical or horizontal, ma'am? The Guardian, Saturday 15 September 2001



środa, 8 stycznia 2014

Magierka dla szaraka

W rekonstrukcji ważnym jest nie tylko odtworzenie wykonania, funkcji i wyglądu przedmiotu, ale i odpowiednie dopasowanie tychże do siebie - oraz do odtwarzanej postaci. Najpiękniej zrekonstruowany hełm z Sutton Hoo będzie od rzeczy na polach Grunwaldu, ręcznie tkany i barwiony koszenilą jedwab będzie razić w tunice świniopasa, a niebielony len grubości workowej, choćby ręcznie przędziony na wrzecionie, nie nada się na koszulę dla diuka Burgundii...


Tak samo i wełna z owcy wrzosówki nie dla każdego będzie szczytem koszerności.
 W średniowiecznych wyrobach, a nawet wcześniejszych jeszcze wyrobach, pojawia się na naszych terenach wełna owiec cienkorunnych,  wyżej ceniona, i preferowana przez bogatszych. Późniejsze średniowiecze i okres wczesnonowożytny, z rozwijającym się handlem, przynoszą coraz łatwiejszy dostęp do importów wełen szlachetnych - już nie tylko dla ścisłych elit społecznych, ale i dla lepiej sytuowanego rzemieślnika, przynajmniej na strój odświętny. Kto nosił wełnę z owiec w typie wrzosówki? Ano, przede wszystkim biedota, zwłaszcza wiejska - bazująca nie na kupnie tkanin, tylko na wełnie z owiec własnej (lub sąsiedzkiej) hodowli.. I to w takim stopniu, że wręcz do języka wszedł termin "szaraczkowa szlachta" - od ubiorów z naturalnie szarej wełny.

A o ile żupana z wrzosówkowego samodziału nie podejmuję się zrobić, to inny element ubioru gołoty z Rzeczpospolitej Obojga Narodów - jak najbardziej. A mianowicie nakrycie głowy. Bo ta wełna aż się prosi, by spróbować wykonania z niej magierki. Takiej w pierwotnej formie - nie dzianej, jaka przetrwała w strojach ludowych, tylko wykonanej w całości z filcu.


W ikonografii (Rolka Sztokholmska przede wszystkim) dominują magierki w barwie czarnej. Potwierdzają to źródła pisane - Drążkowska (2012), cytując za Inwentarzami mieszczańskimi, wspomina o poznańskim czapniku Macieju Dawidzie, który to miał "magierek farbowanych 57, naszywanych magierek niefarbowanych 3, magierek jeszcze niefarbowanych 23".
U mnie tymczasem magierki niefarbowane. I póki co, takie pozostaną. Kolor szary - naturalny wrzosówkowy, wykonane ręcznie od etapu surowego runa. Można taką jaśniepanom czapkować, jako prawdziwy, niefarbowany szarak.





Drążkowska Anna: Ozdoby i nakrycia głowy na ziemiach polskich od X do końca XVIII wieku, Toruń 2012

piątek, 3 stycznia 2014

Świnioczapka

No i znowu nie będzie historycznie... Ale za to karnawałowo. Albo świńsko. Oto, co Siostra ostatnio sfabrykowała:


W tym karnawale nosi się świńskie ryje!
Sierściuch uznał, że też zapozuje.