środa, 19 czerwca 2013

Salceson naukowy

czyli jeszcze trochę o "obrazkach"


Tym razem nie będzie tekstylnie. Gastronomicznie, wbrew tytułowi, też nie do końca. Więc skąd ten salceson?

Salceson, proszę państwa, jest to porządna galareta, w której, w dość przypadkowym rozmieszczeniu, występują grubo siekane różne elementy tuszy wieprzowej - tu kawałek ozora, tam ryja, a i szczeciniaste ucho się trafi. Koneserzy tej szlachetnej wędliny twierdzą, że w przyzwoitym salcesonie koniecznie musi być coś na ząb - w żadnym razie sama galareta!
W dość powszechnej opinii ilustracje w książce są równie niezbędne, jak kawałek mięsa w salcesonie. Któż by chciał jeść samą galaretę? (O, przepraszam, czytać sam tekst!)

Muszę powiedzieć, że sama lubię w salcesonie kawałek ozora (za ucho ze szczeciną jednak dziękuję). I lubię, gdy dobrze dobrana ilustracja uzupełnia tekst, a nierzadko nawet jest jego niezbędną częścią. Czasem jednak jakość i dobór ilustracji napawa zwątpieniem...

Pierwszy raz tak głęboko zwątpiłam, gdy lata temu, jako p.o. szkolnej bibliotekarki, dostałam w swe ręce książeczkę dla uczniów podstawówki zainteresowanych historią. Książeczka omawiała m.in. bitwę pod Grunwaldem, ilustrując ją postaciami walczących tamże. Na ilustracjach występowali:
1. "Rycerz krzyżacki" w hełmie garnczkowym. Może po dziadku (też Krzyżaku?)
2. "Rycerz tatarski" (że co, proszę?), który wyraźnie urwał się z kompanii pana Kmicica.
3. "Rycerz litewski", wyglądający jak angielski łucznik, ale bez łuku. Za to z nagim mieczem za pasem (czemu przynajmniej nie dwoma?)
4. "Rycerz polski". Ten miał z jednego końca hełm żebrowy, a z drugiego spodnie, krajkami na łydkach owijane.Co było pośrodku, nie pomnę.
Cóż... "Dzieło" czym prędzej schowałam do kartonu zwrotnego, okleiłam tenże taśmą pancerną, i ostrzegłam resztę kadry pedagogicznej, by nie otwierać, komu życie miłe. Ale wtedy jeszcze wierzyłam, że taki chłam wciska się tylko paniom od jedenastolatków...

Po raz kolejny zwątpiłam, kiedy zaczęłam przeglądać "dzieła" przeznaczone dla etapu okołogimnazjalnego. Radosna twórczość dziewiętnastowiecznych bronioznawców-fantastów prezentowana bez żadnej informacji, z jakiej epoki toto pochodzi, przedstawienia o kilkaset lat późniejsze, niż ukazane na nich wydarzenia, oczywiście też bez słowa komentarza - codzienność. No cóż, powiedziałam sobie - wydawca, nie bez racji, wierzy, że gimbusy to kupią. Ale w porządnej nauce to nie przejdzie!

Aż, niedawno, wpadła mi w ręce książka prof. Andrzeja Radzimińskiego Kobieta w średniowiecznej Europie (Wydawnictwo Naukowe UMK, Toruń 2012).
Skądinąd ciekawa praca wprawiła mnie w szok poznawczy, jeśli idzie o sposób jej ilustrowania.  Ilustracje - same w sobie bardzo dobrej jakości - niespecjalnie powiązane są z tekstem. Ot, mamy rozdział o chłopkach, to wrzucimy słynną ilustrację z Godzinek księcia de Berry, o, tę:

Pod nią podpis: Wieśniaczki do pracy w polu nosiły suknie z jednolitym lub sznurowanym stanikiem, koszule z długimi rękawami, spódnice czy tuniki często były w kolorze niebieskim, a na głowę zakładały kaptur lub białą chustę, Tres Riches Heures du duc de Berry, Chantilly, ok 1410-1416. 

Zęby mi ścierpły, zarówno jako (amatorskiemu) historykowi ubioru, jak i filologowi (wychodzi na to, że tuniki miały głowę, na którą zakładały kaptur).
No, ale zacisnęłam zęby. OK, powiedzmy, że to praca historyczna, a nie kostiumologiczna (choć korekta mogłaby przynajmniej na gramatykę spojrzeć).

Dalszy rozdział, Heretyczki i czarownice - może być ciekawie.
I jest, ale nie na taki sposób, jak się spodziewałam... Rozdział otwiera ilustracja:


Prześladowanie czarownic przez spalenie na stosie.
 Na tym nie koniec. Na kolejnych stronach kolejne obrazki:

Lot czarownic na miotłach

Przesłuchanie i badanie czarownicy

Prześladowanie czarownic: próba wody


Obrazki ładne, ale na moje oko w manierze dziewiętnastowiecznej. Cóż, czytam tekst, licząc, że tam znajdę jakieś komentarze do nich. Albo przynajmniej rozdział zakończy się jakąś "współczesną recepcją zjawiska". Nie kończy się. Hmm... w końcu czytam publikację naukową, a nie książeczkę dla dzieci, więc zerknijmy do indeksu!

Patrzę. I widzę następujące hasła indeksu:
Prześladowanie czarownic przez spalenie na stosie, w: www.deutschland-im-mittelalter.de
Lot czarownic na miotłach, w: www.deutschland-im-mittelalter.de
Przesłuchanie i badanie czarownicy, w: www.deutschland-im-mittelalter.de
Prześladowanie czarownic: próba wody, w: www.deutschland-im-mittelalter.de

To wszystko!  Żadnego odesłania do źródła, żadnej informacji poza adresem strony, z której obrazki zostały ściągnięte. Nawiasem mówiąc, w książce zostały też obcięte - tak, żeby usunąć naniesiony na nich adres.
(Ja, ściągnąwszy obrazki z tej samej strony, adresu nie usunęłam - stąd jego obecność.)

Weszłam na tę stronę. Pomimo mojej zerowej znajomości niemieckiego (no, byłam w stanie znaleźć słowo Hexen w spisie treści), w ciągu dziesięciu minut miałam obrazki wraz z ich twórcami. Oczywiście, dziewiętnasty wiek - drzeworyty według obrazów Gustava Spangenberga (1828-91), Ferdinanda von Piloty'ego (1828-95) i Georga Franza (1865-1912). Deutschland-im-mittelalter.de podaje nazwiska i inicjał imienia tych twórców, więc ustalenie reszty naprawdę nie wymagało wiele.

Ale wyraźnie za wiele, by oczekiwać tego w publikacji akademickiej. Nie wspomnę już o tym, że marzyłoby mi się przynajmniej podanie źródła ilustracji (adres strony z której obrazek został ściągnięty, to nie żadne "źródło", tylko medium pośredniczące, jak - dajmy na to - www.freha.pl).

Metodologia? Wklejony przypadkowy obrazek ze strony, która ma w nazwie "mittelalter", bez śladu weryfikacji. Cel? Chyba nabicie paru dodatkowych stron, bo do wartości naukowej dzieła te dziewiętnastowieczne fantazje nic nie wnoszą. Gorzej - wiele mu ujmują. O ile w tekście autor zaznacza, że wbrew popularnemu mniemaniu średniowiecze wcale nie było epoką prześladowań czarownic - te nastały później - to ekspresyjne, trzeba im przyznać, ilustracje pozostawiają czytelnika z wrażeniem zgoła przeciwnym. No, bo skoro książka jest o średniowieczu, napisana przez uznanego naukowca, i pokazuje takie obrazy bez żadnego weryfikującego komentarza - to znaczy, musieli palić te czarownice!

Salceson, proszę państwa. I świńskie ucho w galarecie. Ale to, co dobre jako zakąska, niekoniecznie dobre bywa w nauce. Jeśli autor dla jakiejś przyczyny potrzebuje (?) umieścić w pracy dotyczącej średniowiecza ilustracje dziewiętnastowieczne, a nie informuje o tym jasno czytelnika, to pakuje w salceson już nie ucho czy inną wątpliwą garmażerkę ,ale taką oto świnię:

Całkiem sympatyczna, prawda? Ale nie w salcesonie.

1 komentarz:

  1. Niestety - w naszym kraju żeby iść do mechanika trzeba samemu znać się na mechanice, nie wspominając już o wiedzy prawniczej, kiedy odwiedzamy prawnika (czy podpisujemy dowolną, głupią ale nad wyraz skomplikowaną umowę, dajmy na to na oglądanie telewizji). Jak widać, żeby uczyć się historii trzeba ją wcześniej znać, inaczej nauczymy się źle...

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.