niedziela, 30 czerwca 2013

"Kolor naturalny", czyli...?



Wielokrotnie w różnych wytycznych dla grup rekonstrukcyjnych, zaleceniach dla początkujących, i wszelkiego rodzaju poradach można znaleźć frazę "stroje w kolorach naturalnych". Frazę generalnie słuszną, ale...

Całkiem niedawno przyszło mi korespondować z młodym człowiekiem, właśnie się "obszywającym". Potraktował on tę frazę dosłownie, i był już na progu kupienia kilku metrów (całkiem ładnej zresztą) wełny w kolorze kremowobiałym, znanym jako naturalny kolor wełny owczej. A nie odtwarza on bynajmniej brata Zakonu Szpitala Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego, potocznie zwanego Krzyżakiem - nie, chłopak celuje w zdecydowanego plebejusza (i chwała mu). Biała tunika byłaby dla niego średnio sensowną i funkcjonalną - a przede wszystkim, mocno dziwną.

W czym problem? W tym, jak sądzę, że "kolory naturalne" mogą oznaczać kilka zupełnie nie tożsamych pojęć.

1. "Kolory naturalne" rozumiane tak, jak to definiuje dzisiejszy przemysł i handel - czyli wełna biała, w praktyce jasnokremowa, nie wybielana chemicznie. Jeśli len - to niebielony, bądź bielony tradycyjnie, ekspozycją na światło i zwilżaniem.

2. Kolory  "naturalnie występujące na owcy" (lnu ten punkt raczej nie dotyczy)- ta definicja jest najbliższa mi samej. Oprócz kremowej bieli mamy tu całe spektrum brązów i szarości, aż do (niemal) czerni. Która to była niewątpliwie po prostu "czernią" dla ludzi epoki przednowoczesnej.

3. Kolory "możliwe do uzyskania naturalnie" - tu zaczynają się schody. Zgadzamy się, że barwniki anilinowe nie są naturalne, a wywar z liści brzozy jest naturalny. Ale czy naturalny jest np. ekstrakt indygo, dający (przy odpowiednich funduszach) niemal nieograniczoną koncentrację barwnika, a tym samym i głębię koloru? Czy "naturalny" jest barwnik z rośliny występującej o setki kilometrów od miejsca, którego kulturę odtwarzamy? Zahaczę tu tylko o jeden wątek - jakoby małą popularność czerni, szarości, i brązu (zaznaczam - nie mówię w ogóle o czerni anilinowej, jej nieistnienie w średniowieczu nie podlega dyskusji!). Można trafić na stwierdzenia, że te barwniki trudno uzyskać (moja praktyka mówi coś zupełnie innego - jeśli "nie wyjdzie" barwienie na dowolny kolor, to zapewne wyjdzie brąz :D ). Rzeczywiście, historycznych przepisów na brązowy barwnik niewiele. Łupiny orzecha, garbniki z kory na żelazie - i tyle. A z drugiej strony obserwacje jak u Małgorzaty Grupy w Wełnianych tekstyliach, gdzie tkaniny w kolorze brązu dominują nad innymi o rząd wielkości (oczywiście, trzeba wziąć tu poprawkę na przebarwienia w procesach rozkładu i zabarwienie od podłoża).

Chciałabym jednak wrócić do punktu drugiego. Pierwszy - jest oczywisty, nad trzecim - można dyskutować, każdorazowo biorąc pod uwagę indywidualną sytuację - epokę, szlaki handlowe, pozycję społeczną danej persony, itd. Punkt drugi - mam wrażenie - wciąż nie doczekał się w ruchu rekonstrukcyjnym należnej mu uwagi.

Dlaczego? Zapewne dlatego, że nawet jeśli mamy świadomość istnienia owiec "kolorowych", to zwykliśmy je traktować jako pewnego rodzaju ciekawostkę, coś występującego w nieznaczącej skali. Ot - czarna owca...
Właśnie - język przechował ślad tego, czym przez wieki była dla hodowcy owca o kolorowym umaszczeniu. "Czarna owca" to nie coś rzadkiego i wyjątkowego, jak "biały kruk". To coś niepożądanego, nie spełniającego wymagań - coś, czego należy się pozbyć. Niekoniecznie dochodowe źródło ekskluzywnej czarnej wełny na dwór Jagiełły!

Naturalną barwą owiec jest brąz - nie wyrównany i jednolity na całej powierzchni ciała, lecz miejscami ciemniejszy, miejscami jaśniejszy, z czarnymi i białymi akcentami na ciele. Taki, jak u muflona.
Źródło: Wikimedia Commons

W warunkach naturalnych selekcja eliminuje zwierzęta o nietypowej barwie sierści (łatwiej padają ofiarą drapieżników, bywają mniej atrakcyjne dla samic). Po udomowieniu rola selekcji naturalnej się zmniejsza - człowiek może wręcz preferować zwierzę nietypowe, choćby ze względów estetycznych.
Dlatego wśród owiec domowych pojawiły się zwierzęta o różnych barwach -  w intensywniejszych i bledszych odcieniach brązu, białe, szare, czarne, o umaszczeniu jednolitym (bez białego i czarnego rysunku widocznego na zdjęciu powyżej), to znów zupełnie łaciate... Zainteresowanym "kolorystycznymi możliwościami" owiec polecam artykuł Color Genetics in Icelandic Sheep - jeśli nie lekturę, to chociaż fotografie. A cała tam pokazana rozmaitość dotyczy tylko jednej rasy!

Oczywiście, pojawia się pytanie, jakie owce dominowały w jakim miejscu i okresie. Kontrargumentem dla twierdzenie o powszechności owiec barwnych w średniowieczu może być ikonografia - dominują w niej zwierzęta białe!
Trzeba jednak pamiętać, że:
1. Na podstawie ilustracji z dojrzałego średniowiecza nie można z pewnością wnioskować o sytuacji z okresu o parę stuleci wcześniejszego.
2. Północ i wschód Europy pozostawały zdecydowanie w tyle, jeśli chodzi o rozwój ras owiec (patrz mój poprzedni wpis). Na podstawie ilustracji z Anglii nie należy wnioskować o wyglądzie owiec w Polsce.
3. Po trzecie i najważniejsze - ikonografia zazwyczaj ukazuje pasterzy ze stadami. Tymczasem hodowla owiec od pewnego momentu  przebiegała zdecydowanie dwutorowo: z jednej strony istniały duże stada  złożone z owiec możliwie kulturalnych ras, dających wełnę wysokiej jakości przeznaczaną na sprzedaż - takie stada pozostawały pod opieką wyspecjalizowanych pasterzy. Z drugiej strony istniały stadka po kilka owiec, często trzymane razem z bydłem czy końmi, przy minimalnym nakładzie środków i pracy, złożone z niewymagających owiec prymitywnych, dających wełnę mieszaną na własne potrzeby hodowcy.
Piszę "od pewnego momentu", ponieważ moment ten różnie można datować na różnych obszarach. W części Europy Zachodniej pozostającej pod wpływem rzymskim działo się to w antyku, na zachodnich ziemiach obecnej Polski - około XII wieku, dalej na wschód i północ proces ten rozciągał się aż po nowożytność.
Ikonografia na ogół ukazuje profesjonalistów w sytuacjach typowych. "Cieśla" to w niej rzemieślnik zajmujący się tym zawodowo, nie chłop, który akurat struga stołek. Podobnie, wizerunki ludzi z owcami  najczęściej ukazują pasterzy - czyli profesjonalistów opiekujących się stadami owiec "szlachetnych" (przynajmniej na ówczesne kryteria). Widząc na nich stada jednobarwnie białych owiec można wnioskować, że takie zwierzęta istniały i dominowały w hodowli towarowej. Nie można wnioskować, że kolorowe nie istniały poza nią.

Dlaczego białe owce wygrały? Białą wełnę można zafarbować na dowolny kolor. Brązowy czy szary też. W drugą stronę nie jest to możliwe. Na tym nie koniec - dziś my, znudzeni syntetyczną pstrokacizną, możemy się zachwycać pięknem naturalnej barwy kolorowego runa - ale jeszcze niedawno nie było ono szczególnie cenione (w hodowli towarowej wciąż nie jest!). Selekcjonowano więc na biel, przeciwko barwie. A nie jest to wcale proces łatwy - nawet współczesne białe owce mają tendencję do powracania do kolorowego umaszczenia. Tak powstał w XX wieku polski merynos barwny - jest to jednak rasa utrzymywana jako ciekawostka, w towarowej hodowli "czarne owce" są usuwane. Tam, gdzie sztucznej presji selekcyjnej nie ma - kolor sam się wciska!
Dzikie owce z wyspy Arapawa - potomkowie białych merynosów, źródło: http://www.rarebreeds.co.nz
Przykładem mogą być zdziczałe owce z wysp na południe od Nowej Zelandii - w kilku miejscach, niezależnie od siebie, i praktycznie bez presji drapieżników, a tylko przy braku ludzkiej selekcji, w ciągu stu kilkudziesięciu lat z białych owiec ras kulturalnych rozwinęły się zwierzęta o runie wciąż typu szlachetnego, ale kolorowym! Nie jest to pełny powrót do dzikiego umaszczenia - u owiec tych brak znaczeń, nie są też genetycznie brązowe, tylko czarne (tak jest - te dwa barany na zdjęciu powyżej są czarne - a raczej byłyby, gdyby nie naturalne blaknięcie!)
Tymczasem wśród ras kolorowych białe jagnięta praktycznie się nie zdarzają - a jeśli, to zwykle można się doszukać ich przyczyny - białych owiec w rodowodzie.

Kolorowe owce istniały, i to na dużo większą skalę, niż dziś może nam się wydawać. Dla co bardziej prymitywnych społeczności i niższych grup społecznych ("szaraczkowa szlachta" chociażby) standardem mogła być wełna kolorowa naturalnie.  Jak pisze w Gerald z Walii w Topographia Hibernica:

For they wear but little woollen, and nearly all they use is black, that being the colour of the sheep in all this country. Their clothes are also made after a barbarous fashion.

(Bowiem noszą tylko trochę wełny, a niemal cała, jakiej używają, jest czarna, taki bowiem jest kolor owiec w całym tym kraju. Nadto ich ubrania sporządzone są na barbarzyńską modłę.)

Tu uwaga: oczywiście nie mogła to być czerń smolista! Z drugiej strony, jasnorudy kolor dwóch baranów z Arapawa też jest mylący - na owcy widać tylko końcówki włosów, spłowiałe i odbarwione. W przędzy i tkaninie powstanie "ruda czerń". Mniej- więcej taka:
Dlatego bawią mnie nieco stwierdzenia w rodzaju:  

Jutro (podobno) mam dostać artykuł poświęcony farbowaniu co prawda pisanek... ale opisane sa sposoby pozyskiwania kolorów. I w tym momencie będe mogła obalić mit współczesnego RR dotycznie CZARNEGO koloru w rekonstrukcji ubiorów :8P:
 Spójrzcie na wieśniaków pracujących w polu - kobiety mają czarne gremlinki, są nawet dwie ciemne (prawdopodobnie czarne) suknie, rękawek, nogawice... No i motyw nieodłączny romansu :D Ale do rzeczy - skoro ubodzy ludzie MIELI czarne elementy stroju (a nawet całe stroje), to JAKOŚ musieli ów kolor uzyskiwać. przychylam się więc teorii o używaniu jęczmienia i bazi. Co prawda ilościowo musiało być tego sporo, ale... eksperymenty będą niedługo
 http://www.nkgk.pl/forum/viewtopic.php?p=2695

Chodziło tu o udowadnianie niewiernym Tomaszom, że czarny był i jest możliwy. 
Dla jasności:  nie jest dla mnie zabawnym to, że ktoś naturalnie farbuje - jak najbardziej chwała mu za to. Natomiast widzę tu wyważanie drzwi otwartych na oścież - albo raczej, wyważanie wejścia oknem, podczas gdy obok zieją szeroko otwarte drzwi. Farbowanie na czarno (czy dla współczesnego oka brązowo, szaro) nie musiało być popularne. Czerń (brąz, szarość) - tak.

Oczywiście, niekoniecznie ma to bezpośrednie przełożenie na praktykę "ruchu rycerskiego". Za mały to rynek, by nagle przemysłowi zaczęła się opłacać produkcja tkanin z wełen naturalnie kolorowych. Warto jednak przynajmniej być świadomym o wiele ważniejszej pozycji owiec kolorowych w przeszłości. Naturalnie kolorowej tkaniny na tunikę raczej w sklepie nie kupimy, sami nie utkamy bez poświęcania na to sporo dłuższego czasu, niż większość z nas może. Ale jeśli przędziemy, filcujemy - polujmy jak na skarb na to, co kiedyś było powszechne i przez to mało cenione!


*Tytułem dodatku:
Kilka tekstów mówiących o kolorowych owcach przytacza A.T.Fear w tekście The Golden Sheep of Roman Andalusia- poniżej fragment, w moim tłumaczeniu (s. 152)
Columella mówi o pulli et fusci, czyli "ciemnych" owcach z Kordoby, których wełna osiągała dobrą cenę. Marcjalis przydaje unikatowe określenie Beaticatus [Beatica - nazwa Andaluzjii w czasach rzymskich] przewrotnemu hipokrycie Maternusowi, dokładnie dlatego, że wolał on ciemne ubranie, i wychwalał naturalne kolory, w opozycji do barwionych. Z Noniusza Marcellusa dowiadujemy się, że 'nativus' było nazwą nadawaną ciemnej hiszpańskiej wełnie, i to zapewne do niej odwołuje się Marcjalis w swoim epigramacie. Wspomniana wyżej andaluzyjska wełna Strabona jest opisywana jako "kruczoczarna". Pliniusz może także nawiązuje do tej wełny w ósmej księdze swej Historii Naturalnej, gdzie mówi o czarnych hiszpańskich wełnach.

Pliniusz, jak się zadaje, wymienia także drugi, rudy (czerwony) typ ciemnej wełny. Byłby to kolor genetycznie brązowy (...). Dwie nazwy, jakie jej nadaje, rutilus i Erythaeus, z pewnością sugerują ten kolor.
Fear A. T. The Agricultural History Review, Vol. 40, No. 2 (1992)
Tekst artykułu dostępny w archiwum publikacji British Agricultural History Society, www.bahs.org.uk

piątek, 21 czerwca 2013

Owca owcy nierówna...

... i wełna też


Dwie uwagi na wstępie:
1.  Tekst ten powstał na potrzeby osób zajmujących się historycznymi tekstyliami, nie studentów specjalizacji owczarskiej wydziału rolnictwa. Stąd nie pretenduje do miana systematyki i historii typów owiec - podział w nim jest uproszczony i czysto użytkowy.
2.W tekście używać będę terminu: "owca prymitywna". Prymitywnymi nazywa się rasy niewyspecjalizowane w żadnym kierunku, o zwykle niskiej produktywności, za to małych wymaganiach środowiskowych. W stosunku do owiec często używa się tego terminu wobec ras o wełnie mieszanej, co nie do końca jest prawidłowe - wiele z tych ras to zwierzęta skądinąd wyspecjalizowana i wysoce produktywne w swojej specjalizacji. Ale jako że w tym tekście zajmuję się tylko wełnistym użytkowaniem owiec, przyjmuję w nim to utożsamienie.

 Jak rozwinęło się owcze runo?


I. Punkt wyjścia – dzika owca (rys. 1)

Kiedy słyszymy „owca”, od razu dopowiadamy sobie „wełna”. I zwykle mamy rację. Ale nie zawsze…

Ogromna większość ssaków pokryta jest sierścią, taką też okrywę mają dzikie owce. Zwłaszcza w okrywie zimowej ssaków żyjących w klimacie umiarkowanym i chłodnym łatwo można wyróżnić dwie warstwy:

Pierwsza to włos okrywowy, zewnętrzny – są to włosy dużo grubsze,  nieco dłuższe i znacznie sztywniejsze, źle poddające się przędzeniu (są sztywne, i nie zachowują nadanego im skrętu), gorzej też się barwiące. Wewnątrz włosa przebiega pusty rdzeń. Taki krótki, sztywny i nieprzędny, za to mocno "gryzący"  włos występuje w okrywie dzikich owiec. U udomowionych zanika, pozostając na nieowełnionych częściach ciała – głównie na pysku i dolnych partiach nóg. Jego występowanie w innych miejscach u większości ras uważane jest za poważną wadę, eliminującą z hodowli. Określany jest jako kemp.

Druga warstwa to włos puchowy, wewnętrzny – włosy cieńsze, krótsze i miększe, pozbawione rdzenia.
Rozwój runa owczego - schemat



1. Muflon - owca wtórnie zdziczała, o okrywie szerstnej (Wikimedia Commons)




II. Przekształcenie sierści w runo  (rys. 2)
Tak, jak krowy selekcjonowano pod względem mleczności, konie – zdolności do dźwigania i ciągnięcia obciążeń, tak owce – przede wszystkim pod względem przędności ich runa, czyli możliwości formowania przez skręcanie w trwałą, długą nić. Kemp jako surowiec nie miał tu większej wartości – krótki i sztywny, źle poddawał się skrętowi, tym gorzej, im był krótszy i sztywniejszy. Rzecz jasna, zaowocowało to docenianiem takich zwierząt, o których był on możliwie cienki i zarazem długi. Tak doszło do stopniowego przekształcenia kempu – krótkiej pierwotnej sierści dzikich owiec – w wydłużony, przędny włos okrywowy owiec prymitywnych. Z okrywy szerstnej, podobnej do występującej u większości ssaków, powstało runo.  
Równocześnie z wydłużaniem się włosa okrywowego, wydłużał się i puch (przy czym, co nieuniknione, stawał się nieco grubszy – owce dzikie i rasy najbardziej prymitywne mają puch cieńszy, niż wełna merynosowa – tyle, że dużo krótszy, i przetykany włosem okrywowym).  Pojawił się włos przejściowy, pod względem właściwości lokujący się pomiędzy okrywowym, a puchem.

 
2a. Soay - prymitywna owca o runie mieszanym

III. Przekształcenie runa mieszanego w jednolite  
Puch, miękki i dobrze przyjmujący skręt, a przy tym nie "gryzący", ceniony jako surowiec do wyrobu wysokogatunkowych tkanin, był zwykle bardziej pożądaną frakcją runa owcy. Dlatego zwykle to zwierzęta o wyraźnie zaznaczonym, obfitym i grubym włosie okrywowym lądowały w garnku. Te o runie z większą zawartością bardziej cenionego puchu pozostawały w hodowli i miały szansę przekazać swoje geny potomstwu. W rezultacie przez pokolenia włos okrywowy zanikał, lub przekształcał się we włos przejściowy – delikatniejszy od okrywowego, choć grubszy, niż prawdziwy puch. Ostatecznie powstało jednolite, karbikowate, zwarte runo owiec cienkowełnistych (rys. 3). Rozróżnić tu można rasy merynosowe, u których włos okrywowy zanikł, i rasy krótkowełniste, głównie angielskie, u których przekształcił się on w cienki włos w typie puchu. 
3a. Merynos - owca cienkowełnista, za: http://www.ansi.okstate.edu/breeds/sheep/
 
3b. Ryeland - owca krótkowełnista, za: http://www.ansi.okstate.edu/breeds/sheep/
Istniał jednak też drugi kierunek selekcji – taki, gdzie priorytetem było uzyskanie włosa jak najdłuższego i mocnego, niekoniecznie delikatnego i przyjemnego w noszeniu na ciele. Krótki, szczeciniasty, nieprzędny kemp był tu równie niepożądany, jak w puchu – ale już powstały z niego długi i dość gruby przędny włos był pożądany jak najbardziej. Przy tym drugim kierunku selekcji to puch zaczął zanikać, upodobniając się do włosa okrywowego – ale już tego przekształconego, wydłużonego i przędnego, z zauważalną karbikowatością w postaci łagodnych fal. Ostatecznym etapem tego procesu jest jednolite runo owiec długowełnistych. (rys. 5)
5. Leicester - owca długowełnista, za: http://www.ansi.okstate.edu/breeds/sheep/

Pomiędzy owcami cienkowełnistymi a długowełnistymi lokuje się grupa przejściowa - owce o wełnie względnie wyrównanej, ani szczególnie cienkiej, ani grubej, pośredniej również pod względem grubości. Spośród obecnie hodowanych takich ras większość powstała niejako wtórnie, poprzez krzyżowanie owiec cienko- i długowełnistych, niekiedy na bazie lokalnych ras prymitywnych.  Dlatego nazywa się je owcami krzyżówkowymi. (rys. 4).

Tyle teorii. Oczywiście ta ewolucja nie na wszystkich terenach przebiegała równocześnie. Często też, pomimo istnienia dostępnych ras cienkorunnych, preferowano w hodowli owce o wełnie mieszanej. 
Dlaczego?
Owce, choć mogą znieść nawet spory mróz przy suchym powietrzu, to są zwierzętami wrażliwymi na wilgoć. Szczególnie dotyczy to zwierząt o runie jednolitym. O ile wełna mieszana tworzy tak zwaną okrywę otwartą - ostro zakończone kosmyki włosów różnej długości, z najdłuższymi włosami rdzeniowymi odprowadzającymi wodę, to wełna jednolita daje runo zamknięte - równej długości włosy kończą się jednocześnie, tworząc zwartą powierzchnię, chłonącą wodę jak gąbka, i bardzo źle wysychającą po zamoknięciu. 
Dlatego owce o runie jednolitym, a zwłaszcza cienkorunne, wymagają albo zdecydowanie suchego klimatu (nie darmo potęgą w hodowli merynosów była Hiszpania, by potem ustąpić Australii), albo spędzania do owczarni, gdy tylko zaczyna się deszcz - a więc ścisłego dozoru, pastwisk nieodległych od gospodarstwa - generalnie hodowli intensywnej. Tam, gdzie przy dość wilgotnym i chłodnym klimacie owce przez całe lato pozostawały na pastwiskach pod gołym niebem, zdecydowaną przewagę zachowały rasy o wełnie mieszanej. 

W rezultacie na tych samych terytoriach można było do niedawna napotkać szlachetne owce cienkorunne, dostarczające wełny "luksusowej", i prymitywne owce o wełnie mieszanej utrzymywane małym kosztem przez uboższą ludność na własne potrzeby. W niektórych okolicach (sprzyjających owcom cienkorunnym) owce prymitywne zaginęły wcześniej, w innych - zdecydowanie im niesprzyjającym - po dziś dzień hodowane są owce o wełnie mieszanej (Skandynawia, regiony górskie).

Wełna z hodowli towarowych, z jaką dziś obcujemy w postaci tkanin, przędz czy czesanki pochodzi prawie zawsze z owiec o runie jednolitym. Nie oznacza to identycznej grubości wszystkich włosów - ale dość niedużej rozwartości "widełki". Jest też to wełna złożona z włosów jednolitego typu - najczęściej puchowych. 

W wełnie owiec prymitywnych  puch często bywał znacznie delikatniejszy, niż współczesna wełna merynosowa - lecz towarzyszyły mu "gryzące" włosy rdzeniowe. "Widełki" grubości włosa były nieporównywalnie szersze, w runie występowały wszystkie typy włosów. Jednak znacznie większa długość włosa rdzeniowego, niż puchu, umożliwiała dość skuteczną separację tych dwóch frakcji podczas czesania. Ponadto wełna z różnych części ciała owcy różni się grubością - i cecha ta u owiec prymitywnych także była zaznaczona o wiele wyraźniej, niż u ras kulturalnych. Zostawia to dużo większe pole manewru podczas przygotowania do przędzenia. Dziś ceniona jest wełna maksymalnie wyrównana, którą można hurtowo wrzucić do bębna gręplarki.

Co z tego wynika dla rekonstruktora? Powiem coś, co zabrzmi jak herezja: wełna "ręcznie przędziona" niekoniecznie musi być bardziej "ultra" od maszynowej.
Dlaczego?
Większość prządek korzysta z gotowej, przemysłowej czesanki. A ta najczęściej pochodzi albo z merynosów, albo ze współczesnych owiec krzyżówkowych. Zdarza się i czesanka przygotowywana specjalnie pod kątem przędzenia ręcznego - ale raczej hobbystycznego, niż rekonstrukcyjnego. Jako taka, idealna do przędzenia na kołowrotku, prezentowana jest (zwłaszcza w zachodniej Europie) wełna z owiec długowełnistych.
Rzeczywiście, przędzie się przyjemnie, wydajnie, a przy tym daje miłe samopoczucie, że nie pracuje się z "niehistorycznym" merynosem. Tyle, że to samopoczucie niewiele ma wspólnego z prawdą...
Współczesne rasy owiec długowełnistych, jak Lincoln czy Leicester, zostały ukształtowane przez dwie rewolucje: 

1. Agrarną (w Anglii od XVI wieku, na kontynencie później) - przejście od gospodarki ekstensywnej do intensywnej, a w chowie owiec - odejście od wypasu na obszernych, naturalnych pastwiskach, na rzecz pastwisk kwaterowych - małych, sztucznie obsiewanych i nawożonych, obficie suplementowych paszami treściwymi i okopowymi. Średniowieczne owce tak nie jadły, tak nie rosły (żywa waga owcy ponad 100 kg), i nie dawały takiej wełny - bardzo długiej, wyrównanie grubej, w ilości około10 kg  rocznie / sztukę. Ani ich warunki fizyczne, ani środowiskowe na to nie pozwalały.
                  Lincoln - waga tryka to 250 do 350 funtów, maciorki - 200 do 250 funtów,                      www.ansi.okstate.edu/breeds/sheep/
2. Przemysłową - ta dopiero stworzyła wysokie zapotrzebowanie na tego typu wełnę.
Jak długo ogromna większość populacji zajmowała się rolnictwem, i na własne potrzeby przetwarzała głównie wełnę mieszaną, tak długo przedmiotem obrotu komercyjnego była przede wszystkim  wełna puchowa, o walorze mniej lub bardziej luksusowym. Jednolicie gruba wełna owiec długowełnistych nie znajdowała w tym układzie obszerniejszej niszy. (Nie są to mało wymagające owce "dla chłopa", a jednocześnie tkanina z ich wełny nie może konkurować jakościowo z wykonaną z wełen puchowych)

Dopiero lawinowy wzrost liczebności proletariatu miejskiego, który już nie ubierał się we własnym zakresie, wytworzył zapotrzebowanie na duże ilości tanich tkanin. Nie bez znaczenia jest drugi czynnik - dla przemysłu pożądany był wyrównany surowiec, choćby i gruby - lepszy taki, niż runo mieszane.
A więc ta wełna, mimo, że przyjemna w przędzeniu,  jest właściwie najdalszą od  potrzeb rekonstruktora średniowiecza, czy jeszcze wcześniejszych epok!
Jej ręczne przędzenie z myślą o rekonstrukcji większości dawnych  tekstyliów ma mniej więcej tyle sensu, co ręczne tkanie krajek z poliestru i lureksu (oczywiście nie potępiam jej przędzenia w ogóle, wełna ręcznie przędziona ma wiele zastosowań nie tylko rekonstrukcyjnych :) .


Z drugiej strony, bynajmniej nie jest ideałem reko, by każdy chodził wyłącznie w wełnie z wrzosówki czy podobnej rasy. 
Odsądzany od czci i wiary merynos wcale nie jest tak "niehistoryczny", jak się zwykło sądzić. Białe owce cienkorunne znali Rzymianie, wiele tekstyliów o zdumiewająco delikatnym i wyrównanym włosie znanych jest z kręgu szeroko pojętej kultury celtyckiej. Ponadto wełna tego typu może być w miarę dobrym "przybliżeniem" separowanego puchu z runa mieszanego.
W każdym przypadku trzeba jednak pamiętać, że była to wełna dla bogatych - zwłaszcza w Europie północnej i centralnej (generalnie: na wschód od Alp, na północ od Karpat), gdzie warunki nie pozwalały na skuteczną hodowlę owiec cienkorunnych. Również separowanie puchu było czynnością mozolną i długotrwałą, a więc kosztowną. Generalnie na taką wełnę mógł sobie pozwolić ten, na kogo pracowało wielu innych - ubranych w wełnę w typie mieszanym.



Grycewicz H.., Staniszkis O.: Wełna, Warszawa 1959

Ryder M.L.: A Survey of European Primitive Breeds of Sheep, 1981 (rozwinięcie referatu wygłoszonego na III Międzynarodowej Konferencji Archeozoologii w Szczecinie w 1978)

Ryder M.L: Medieval Sheep and Wool Types, w: The Agricultural History Review, vol. 32 (1/1984)

 http://www.ansi.okstate.edu/breeds/sheep/


środa, 19 czerwca 2013

Salceson naukowy

czyli jeszcze trochę o "obrazkach"


Tym razem nie będzie tekstylnie. Gastronomicznie, wbrew tytułowi, też nie do końca. Więc skąd ten salceson?

Salceson, proszę państwa, jest to porządna galareta, w której, w dość przypadkowym rozmieszczeniu, występują grubo siekane różne elementy tuszy wieprzowej - tu kawałek ozora, tam ryja, a i szczeciniaste ucho się trafi. Koneserzy tej szlachetnej wędliny twierdzą, że w przyzwoitym salcesonie koniecznie musi być coś na ząb - w żadnym razie sama galareta!
W dość powszechnej opinii ilustracje w książce są równie niezbędne, jak kawałek mięsa w salcesonie. Któż by chciał jeść samą galaretę? (O, przepraszam, czytać sam tekst!)

Muszę powiedzieć, że sama lubię w salcesonie kawałek ozora (za ucho ze szczeciną jednak dziękuję). I lubię, gdy dobrze dobrana ilustracja uzupełnia tekst, a nierzadko nawet jest jego niezbędną częścią. Czasem jednak jakość i dobór ilustracji napawa zwątpieniem...

Pierwszy raz tak głęboko zwątpiłam, gdy lata temu, jako p.o. szkolnej bibliotekarki, dostałam w swe ręce książeczkę dla uczniów podstawówki zainteresowanych historią. Książeczka omawiała m.in. bitwę pod Grunwaldem, ilustrując ją postaciami walczących tamże. Na ilustracjach występowali:
1. "Rycerz krzyżacki" w hełmie garnczkowym. Może po dziadku (też Krzyżaku?)
2. "Rycerz tatarski" (że co, proszę?), który wyraźnie urwał się z kompanii pana Kmicica.
3. "Rycerz litewski", wyglądający jak angielski łucznik, ale bez łuku. Za to z nagim mieczem za pasem (czemu przynajmniej nie dwoma?)
4. "Rycerz polski". Ten miał z jednego końca hełm żebrowy, a z drugiego spodnie, krajkami na łydkach owijane.Co było pośrodku, nie pomnę.
Cóż... "Dzieło" czym prędzej schowałam do kartonu zwrotnego, okleiłam tenże taśmą pancerną, i ostrzegłam resztę kadry pedagogicznej, by nie otwierać, komu życie miłe. Ale wtedy jeszcze wierzyłam, że taki chłam wciska się tylko paniom od jedenastolatków...

Po raz kolejny zwątpiłam, kiedy zaczęłam przeglądać "dzieła" przeznaczone dla etapu okołogimnazjalnego. Radosna twórczość dziewiętnastowiecznych bronioznawców-fantastów prezentowana bez żadnej informacji, z jakiej epoki toto pochodzi, przedstawienia o kilkaset lat późniejsze, niż ukazane na nich wydarzenia, oczywiście też bez słowa komentarza - codzienność. No cóż, powiedziałam sobie - wydawca, nie bez racji, wierzy, że gimbusy to kupią. Ale w porządnej nauce to nie przejdzie!

Aż, niedawno, wpadła mi w ręce książka prof. Andrzeja Radzimińskiego Kobieta w średniowiecznej Europie (Wydawnictwo Naukowe UMK, Toruń 2012).
Skądinąd ciekawa praca wprawiła mnie w szok poznawczy, jeśli idzie o sposób jej ilustrowania.  Ilustracje - same w sobie bardzo dobrej jakości - niespecjalnie powiązane są z tekstem. Ot, mamy rozdział o chłopkach, to wrzucimy słynną ilustrację z Godzinek księcia de Berry, o, tę:

Pod nią podpis: Wieśniaczki do pracy w polu nosiły suknie z jednolitym lub sznurowanym stanikiem, koszule z długimi rękawami, spódnice czy tuniki często były w kolorze niebieskim, a na głowę zakładały kaptur lub białą chustę, Tres Riches Heures du duc de Berry, Chantilly, ok 1410-1416. 

Zęby mi ścierpły, zarówno jako (amatorskiemu) historykowi ubioru, jak i filologowi (wychodzi na to, że tuniki miały głowę, na którą zakładały kaptur).
No, ale zacisnęłam zęby. OK, powiedzmy, że to praca historyczna, a nie kostiumologiczna (choć korekta mogłaby przynajmniej na gramatykę spojrzeć).

Dalszy rozdział, Heretyczki i czarownice - może być ciekawie.
I jest, ale nie na taki sposób, jak się spodziewałam... Rozdział otwiera ilustracja:


Prześladowanie czarownic przez spalenie na stosie.
 Na tym nie koniec. Na kolejnych stronach kolejne obrazki:

Lot czarownic na miotłach

Przesłuchanie i badanie czarownicy

Prześladowanie czarownic: próba wody


Obrazki ładne, ale na moje oko w manierze dziewiętnastowiecznej. Cóż, czytam tekst, licząc, że tam znajdę jakieś komentarze do nich. Albo przynajmniej rozdział zakończy się jakąś "współczesną recepcją zjawiska". Nie kończy się. Hmm... w końcu czytam publikację naukową, a nie książeczkę dla dzieci, więc zerknijmy do indeksu!

Patrzę. I widzę następujące hasła indeksu:
Prześladowanie czarownic przez spalenie na stosie, w: www.deutschland-im-mittelalter.de
Lot czarownic na miotłach, w: www.deutschland-im-mittelalter.de
Przesłuchanie i badanie czarownicy, w: www.deutschland-im-mittelalter.de
Prześladowanie czarownic: próba wody, w: www.deutschland-im-mittelalter.de

To wszystko!  Żadnego odesłania do źródła, żadnej informacji poza adresem strony, z której obrazki zostały ściągnięte. Nawiasem mówiąc, w książce zostały też obcięte - tak, żeby usunąć naniesiony na nich adres.
(Ja, ściągnąwszy obrazki z tej samej strony, adresu nie usunęłam - stąd jego obecność.)

Weszłam na tę stronę. Pomimo mojej zerowej znajomości niemieckiego (no, byłam w stanie znaleźć słowo Hexen w spisie treści), w ciągu dziesięciu minut miałam obrazki wraz z ich twórcami. Oczywiście, dziewiętnasty wiek - drzeworyty według obrazów Gustava Spangenberga (1828-91), Ferdinanda von Piloty'ego (1828-95) i Georga Franza (1865-1912). Deutschland-im-mittelalter.de podaje nazwiska i inicjał imienia tych twórców, więc ustalenie reszty naprawdę nie wymagało wiele.

Ale wyraźnie za wiele, by oczekiwać tego w publikacji akademickiej. Nie wspomnę już o tym, że marzyłoby mi się przynajmniej podanie źródła ilustracji (adres strony z której obrazek został ściągnięty, to nie żadne "źródło", tylko medium pośredniczące, jak - dajmy na to - www.freha.pl).

Metodologia? Wklejony przypadkowy obrazek ze strony, która ma w nazwie "mittelalter", bez śladu weryfikacji. Cel? Chyba nabicie paru dodatkowych stron, bo do wartości naukowej dzieła te dziewiętnastowieczne fantazje nic nie wnoszą. Gorzej - wiele mu ujmują. O ile w tekście autor zaznacza, że wbrew popularnemu mniemaniu średniowiecze wcale nie było epoką prześladowań czarownic - te nastały później - to ekspresyjne, trzeba im przyznać, ilustracje pozostawiają czytelnika z wrażeniem zgoła przeciwnym. No, bo skoro książka jest o średniowieczu, napisana przez uznanego naukowca, i pokazuje takie obrazy bez żadnego weryfikującego komentarza - to znaczy, musieli palić te czarownice!

Salceson, proszę państwa. I świńskie ucho w galarecie. Ale to, co dobre jako zakąska, niekoniecznie dobre bywa w nauce. Jeśli autor dla jakiejś przyczyny potrzebuje (?) umieścić w pracy dotyczącej średniowiecza ilustracje dziewiętnastowieczne, a nie informuje o tym jasno czytelnika, to pakuje w salceson już nie ucho czy inną wątpliwą garmażerkę ,ale taką oto świnię:

Całkiem sympatyczna, prawda? Ale nie w salcesonie.

wtorek, 18 czerwca 2013

Małgorzata Grupa: Wełniane tekstylia...

Właśnie odkryłam, że książkę Małgorzaty Grupy: Wełniane tekstylia pospólstwa i plebsu gdańskiego można darmowo pobrać z serwisu e-Publikacje nauki polskiej .

Kupiłam, i nie żałuję (recenzja w linku powyżej) - tym bardziej warto chwytać, gdy darmo dają.
Proszę ściągać, panie i panowie!

piątek, 14 czerwca 2013

Wiking w kilcie

czyli coś o korzystaniu ze źródeł


Człowiek - zwykle młody - który dopiero debiutuje w ruchu rekonstrukcyjnym, często ma tendencję do wzorowania się na innych. Ktoś miał taką tunikę, taki miecz, takie krajki... On / ona więc postanawia też mieć takie!
Prędzej czy później oczywiście usłyszy, że inni niekoniecznie są specami i znawcami. Popełniają błędy, idą na skróty, noszą rzeczy "przeterminowane", jeśli chodzi o stan wiedzy. Rekonstrukcyjny debiutant pozna święte słowo "źródła", i jeśli będzie ambitny, do analizy tych źródeł się weźmie. Częstokroć uzbrojony w wiedzę z podręcznika szkolnego, gdzie wciąż średniowieczny ubiór i uzbrojenie ilustrują dziewiętnastowieczne ryciny, oraz w szczerą chęć bycia innym, niż "taśmowo zrobiona" reszta.

Jak amator może analizować źródła?
Teksty źródłowe - z tymi  jest ciężko. Wprawdzie w ostatnich latach coraz więcej tekstów jest digitalizowanych, ale znajomość łaciny czy średnio-górno-niemieckiego, oraz archaicznego liternictwa z pewnością się nie upowszechnia.
Zabytki archeologiczne - leżą w magazynach, albo w najlepszym razie w muzealnych gablotach, z reguły jako skorodowane czy spróchniałe fragmenty jakiejś całości, mało oczywiste nawet dla fachowca, a dla niefachowca równie zrozumiałe, jak minuskuła karolińska.
Pozostaje ikonografia. O ile czytanie wymaga konkretnego przygotowania, o tyle ilustracje może oglądać literalnie każdy. A o te w sieci coraz łatwiej - zarówno w bibliotekach cyfrowych, jak i w postaci luźnych obrazków swobodnie pływających w internetowej zupie, z forum na forum, ze strony na stronę.


Analizując źródła, warto znać konwencję, w jakiej tworzył ich twórca. Na najprostszym poziomie przykładem może być twór w angielskiej literaturze znany jako "ring mail". W literaturze polskiej jest to rzecz prawie nieznana - i tu można powiedzieć - na szczęście! A co to takiego, i skąd się wzięło?
Wiele mniej lub bardziej znanych zabytków ikonograficznych ukazuje postaci zbrojnych ubrane w pancerz przedstawiony poprzez wypełnienie konturu nie zachodzącymi na siebie kółeczkami.
 Nietrudno to zinterpretować jako "kaftan z naszytymi na niego kółkami". Taką interpretację stworzył w połowie wieku XIX Viollet-le-Duc, francuski architekt amatorsko zajmujący się m.in. bronioznawstwem. I po dziś dzień takie interpretacje zdarzają się wśród osób pragnących opancerzyć się "nietypowo".
Tyle, że taka amatorska interpretacja nie uwzględnia współczesnego (nieco zmienionego przez sto kilkadziesiąt lat, jakie upłynęły od czasów le Duca) stanu wiedzy. A zgodnie z nim "kółeczka w konturze" to konwencjonalne i popularne przedstawienie kolczugi. Jeśli ktoś już tę wiedzę posiada, może z tkaniny z Bayeux wyczytać co nieco na temat wyglądu i popularności kolczug u wojaków Wilhelma i Harolda. Jeśli jej nie posiada - na podstawie samego oglądania obrazków z epoki gotów stworzyć pancerz z podkładek do przybijania papy dachowej, i bronić go jako efektu "analizy źródeł"...

Oglądając rzeczy nieoczywiste, mamy tendencję, by dopatrywać się w nich tego, co nam bliskie, i co zobaczyć chcemy. (Dlatego radiomaryjna sąsiadka zobaczy w plamie na szybie Matkę Boską z Dzieciątkiem, a spragniony student - butelkę Żywca z kolorową etykietką).
O ile "ring mail" szczęśliwie Polski nie podbija, to w świecie tekstyliów podobnym bytem stał się typ spodni, wśród osób akceptujących ich (poczesne) miejsce w rekonstrukcji znany jako "szarawary wikińskie", a wśród mniej akceptujących - "piratki". Są to bufiaste spodnie, w swej kanonicznej postaci zszywane z różnokolorowych pasów tkaniny - najczęściej w dodatku lnu, bo tańszy, i wedle powszechnej opinii czterech liter nie odparza. Jako jeden z dowodów ich istnienia przytacza się wizerunki postaci na kamieniu z Ledberg.

Jak wiadomo, potężnym argumentem na rzecz "wikińskich szarawarów" jest fakt kontaktów z Rusią, gdzie Skandynawowie stworzyli elity władzy. A fakt powszechnego noszenia szarawarów na terenach Rusi jest oczywistym. Wprawdzie dotyczy to siedemnastego-osiemnastego wieku, ale lepsze takie źródło, niż żadne...
No to spójrzmy raz jeszcze na ten kamień. Czy rzeczywiście szarawary? Ja tam widzę pięknie przedstawione plisowane kilty! A że nie mamy solidnych przekazów o noszeniu przez Wikingów kiltu? Chwileczkę...Nikomu nie potrzeba udowadniać faktu kontaktów Wikingów z Wyspami Brytyjskimi, gdzie potomkowie Skandynawów stworzyli elity władzy. A fakt powszechnego noszenia kiltu w znaczącej części Wysp Brytyjskich jest oczywistym. Wprawdzie dotyczy to siedemnastego-osiemnastego wieku, ale w czym kilt gorszy od szarawarów?

*Dla osób nie chwytających ironii:
Proszę nie traktować poprzedniego akapitu jako poważnego wywodu naukowego. NIE twierdzę, że Wikingowie chodzili w kiltach. Osobiście na kamieniu z Ledberg widzę bardzo ładne przedstawienie tuniki rozszerzanej przez wszycie klinów. Ale, w przeciwieństwie do pancerzy na tkaninie z Bayeux, nie znamy tu konwencji, w jakiej tworzył artysta. I nawet nie możemy być pewni, że taka konwencja dla niego istniała - równie dobrze mógł wyryć postaci wedle własnej indywidualnej wizji. Dopatrywanie się w tym kamieniu szarawarów jest równie uprawnione, jak kiltu (bądź plisowanego fartuszka). Tunika wciąż nie jest "pewna" - ale spośród tych możliwości jest najprawdopodobniejsza. Wynika to nie tylko z analizy samego przedstawienia, ale ze znajomości ubioru w rzeczonym okresie. Wiemy, że tuniki wówczas powszechnie noszono, że były rozszerzane dołem, i że uzyskiwano to poprzez wszycie klinów.

Podobnym problemem (już nieraz przedyskutowanym, więc postaram się streścić) jest odtwarzanie kolorów ubrań na podstawie iluminacji książkowych. Barwne ilustracje braci Limbourg bywają często przywoływane jako dowód, że chłopi chodzili w jaskrawo barwionych ubiorach. Zanim jednak przyjmiemy to za pewnik, należy wziąć pod uwagę:

1. Funkcję estetyczną dzieła (iluminatorowi nie płacono za to, by książka wyglądała szaroburo).

2. Barwniki używane przez miniaturzystę, a te używane przez farbiarza. Jeśli dziś widzimy na ilustracji, że książę, handlarz wina i chłopek ubrani są w stroje różniące się krojem, ale w takim samym odcieniu, to szyjemy jednemu wypasioną robe, drugiemu robe mniej wypasioną, a trzeciemu archaiczną tunikę, ale z tej samej beli materiału, na którą zrzuciliśmy się w bractwie... a to błąd.
Miniaturzysta użył tego samego barwnika dla wszystkich trzech - dajmy na to, czerwieni. W rzeczywistości książę miał swoją książęca robe barwioną karminem (czerwiec/koszenila), kupiec - wysyconą czerwienią alizarynową (dwukrotne barwienie marzanną), chłopek - też marzanną, ale miał ją sporo bledszą, bo (wybrać właściwe): miał ją farbowaną w częściowo zużytej kąpieli barwierskiej / farbował mu ją nie cechowy rzemieślnik, tylko względnie oblatana w ziołach baba we wsi / wełna naturalnie była beżowa lub szarawa, w przeciwieństwie do bielutkiej u księcia czy bogacza / miał znoszone i zblakłe ubranie "z drugiej ręki" / dowolna kombinacja powyższych.

3. Konwencję i ideologię dzieła - na przykład chęć stworzenia wymowy: "chłopom naszego pana żyje się tak dobrze, że chodzą w purpurze i codziennie jedzą całą świnię" / "chłopi naszego złego sąsiada chodzą nadzy i ogryzają korę z drzew". (Zainteresowanych  zapraszam do przeczytania Labeur and Paresse: Ideological Representations of Medieval Peasant Labour Jonathana Alexandra - jeśli nawet nad tezami można dyskutować, to tekst otwiera oczy na pewne nieoczywiste aspekty średniowiecznych iluminacji ).

Czy zniechęcam do bezpośredniej analizy źródeł? Brońcie bogowie! Ale jeśli patrzymy na dzieło, którego powstanie dzieli od naszej rzeczywistości kilkaset lat, a często i kilometrów, warto uzbroić się w wiedzę, która ułatwi jego zrozumienie. Obejrzenie obrazka z epoki, który ktoś wpuścił do internetu, to jeszcze nie "analiza źródeł". To tylko obejrzenie ładnego (lub nie) obrazka.
"Czytanie opracowań" nie brzmi może  tak dumnie, jak "analiza źródeł". W dodatku te opracowania mają w zwyczaju atakować mało przystępnym językiem, kąsać przypisami i drapać bibliografią. I nawet nie zawsze (zwłaszcza te starsze) mają obrazki. Ale...
Większość tych obrazków ktoś już oglądał. I nawet o nich pisał! Owszem, możliwe jest, że kolejny obserwator, niekoniecznie uzbrojony w tytuły prof. dr hab., zauważy coś nowego, co będzie objawieniem naukowym. Ale warto, aby najpierw przeczytał przynajmniej trochę spośród opracowań, które o owych źródłach już napisano. Większa szansa, że uniknie wtedy objawień na szybie i wikingów w kiltach.